Wcześniej opierało się ono na ryzyku kursowym oraz kosztach transakcyjnych. Kolejne analizy ujawniają jednak, że europejski pieniądz mało komu się opłacił. Większość państw zwyczajnie na euro traci. Na tego typu argumentację nikt się już więc nie skusi, pora zatem odwołać się do innego rodzaju wywodu – tym razem o charakterze politycznym. Odsuńmy na bok skomplikowane ekonomiczne dowody. W zamian posłużmy się logiką politycznego manifestu. Jaką? Na przykład taką: Polacy są prounijni. Chcemy należeć do lepszego, zachodniego świata. Kojarzy się on z dobrobytem i stabilnością. A euro ma być jego gwarantem, swoistym stemplem naszego członkostwa w UE.
Dodatkowo dzięki akceptacji wspólnej waluty wejdziemy do jądra decyzyjnego Wspólnoty, znowu będą nas klepać po plecach, chwalić za proeuropejskość, rozsądek i cokolwiek tam jeszcze. Poza tym uzyskamy wpływ na najważniejsze decyzje, wreszcie będą nas słuchać. Wystarczy tylko powiedzieć „tak” wspólnej walucie i po sprawie! Poniżej próbka, fragment listu opublikowanego jakiś czas temu przez grupę znanych ekonomistów na łamach „Rzeczpospolitej”: „Zwracamy się z apelem do premiera RP Mateusza Morawieckiego o wznowienie przygotowań do wejścia Polski do strefy euro. Stają się one sprawą niecierpiącą zwłoki. W Europie trwa właśnie dyskusja o przyszłym kształcie UE i wszystko wskazuje na to, że nie będzie Unii dwóch prędkości. Jedyną przyszłością będzie poszerzona eurostrefa. Polska powinna wziąć udział w tym procesie, jeśli chce mieć realny wpływ na przyszłość kontynentu. A także jeśli chce na trwałe zakotwiczyć w zachodniej Europie. Przy naszym tranzytowym położeniu geograficznym nie mamy wyboru: albo w przyszłości będziemy w strefie euro, albo w strefie wpływów Rosji”. Zatem euro to już nie tyle kwestia bycia w grupie państw mniej istotnych, ile przede wszystkim sprawa bycia w Unii w ogóle! Albo euro, albo pozostajemy poza Wspólnotą. No i wisienka na torcie – albo euro, albo Rosja. Albo wspólna waluta, albo rosyjski rubel! Strach się bać.
Niestety, takie myślenie to źródło obecnych problemów Eurolandu. Kiedy 20 lat temu wprowadzano ten pieniądz, nie brakowało głosów mówiących, że to projekt czysto polityczny, że nijak integracja walutowa ma się do teorii ekonomii. Zwyciężyła jednak wola polityczna. Czas pokazał, jak potężny to był błąd i jak wiele trzeba za niego zapłacić. Nawet w Niemczech nie ukrywa się tego, że euro opłaciło się głównie naszym zachodnim sąsiadom. Reszta przeważnie na tym projekcie traci. Brak konkurencyjności dławi wiele gospodarek eurozony. A metody jej odzyskania, jakie rekomendują unijni urzędnicy, to jak gaszenie pożaru denaturatem. W tych okolicznościach powstał pomysł powołania wspólnego dla strefy euro budżetu. Lansują go Francuzi, którzy nawet nie ukrywają, jaki jest jego prawdziwy cel. Na pozór wszystko brzmi dobrze, wspólny budżet to więcej pieniędzy do podziału, a Polska jest ciągle krajem na dorobku, więc będzie mogła na tym pomyśle dodatkowo skorzystać, prawda? Otóż niekoniecznie. Okazuje się bowiem, że jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. A te we francuskiej wizji wyglądają tak, że pieniądze ze wspólnej kiesy w pierwszej kolejności trafiać miałyby do tych państw, które mają problemy z długiem publicznym. A właściwie nie tyle „mają problemy”, ile toną w długach. Poza tym dławi je mizerny wzrost gospodarczy albo wręcz ich gospodarki się zwijają. Zatem trzeba im sypnąć grosza na rozruch. Problem polega jednak na tym, że cała idea w dalszym ciągu wygląda mgliście. A respons niemieckich polityków na list francuskiego prezydenta Macrona opublikowany w europejskich gazetach pokazuje, że wizje UE w Berlinie i Paryżu bardzo się od siebie różnią.
Tymczasem wspólny budżet ma być koronnym argumentem za tym, że do euro trzeba pędzić galopem, za nic mając ekonomiczne analizy. Mało kto dodaje jednak, że dla Polski to przedsięwzięcie oznaczać może nie zysk, ale dodatkowy koszt. Może być bowiem tak, że jako państwo z relatywnie niskim długiem publicznym i rozwijające się w bardzo przyzwoitym tempie, będziemy płatnikiem netto. Brzmi mało wiarygodnie? Może warto przypomnieć, że w apogeum greckiego kryzysu na dług Hellady zrzucać się musiały kraje naszego regionu, które przyjęły wspólną walutę. Ot, taka solidarność – europejska oczywiście. Teraz w imię tej samej solidarności my możemy się zrzucać na długi włoskie czy francuskie. I tak to najpewniej z tym budżetem by było.