To zapewne niezamierzony efekt, bo przecież trudno przypuszczać, by autorzy ustawy tak sobie to wszystko zawczasu wymyślili, niemniej sprawa jest poważna i – jak to się mówi – do natychmiastowej korekty. Poważna, bo na naszych oczach ustawa pomału zabija część polskiego biznesu. Czas na to też jest dobry, bo temperatura dyskusji na temat skutków ustawy ograniczającej handel w niedzielę wciąż rośnie, a biorąc pod uwagę tempo, w jakim to robi, śmiało można przypuszczać, że punkt kulminacyjny dopiero przed nami.
W sprawę bardzo poważnie zaangażował się rzecznik MŚP Adam Abramowicz, który w liście otwartym do premiera Mateusza Morawieckiego stanął w obronie sektora handlowego MŚP i zwrócił uwagę na problemy, jakie ten sektor trapią, apelując przy okazji do swojego zwierzchnika o wsparcie. Dzięki temu cała dyskusja nad skutkami ustawy o ograniczeniu handlu w niedziele nabrała nowego wymiaru. Trudno się jednak ministrowi Abramowiczowi dziwić, że zabrał w tej kwestii tak stanowczy głos. Najwyraźniej uznał, że w całym zalewie komentarzy płynących ze wszystkich środowisk, wyciągania przeróżnych danych (często z kapelusza – co nie przeszkadza niektórym powoływać się nawet na… Biuro Analiz Sejmowych!), czas po temu najwyższy. No i trudno nie zauważyć, że niezależnie od tego, jakie idee przyświecały autorom ustawy, coś w pewnym momencie poszło nie tak.
Warto sobie przy okazji uświadomić, że z obecnego kształtu ustawy nikt tak do końca nie jest zadowolony. Ani związki zawodowe, których znaczna część przedstawicieli traktuje ten kształt ustawy jako „zgniły kompromis”. Zresztą ci najbardziej radykalni postulują, by w ramach jeszcze większej obrony „ludzi pracy” zakaz handlu rozszerzyć nie tylko o wszystkie niedziele, ale i soboty, co przypomina propozycję leczenia łupieżu gilotyną. To oczywiście opinie marginalne, których nie należy poważnie brać pod uwagę, jednak przytaczam je, by pokazać, że na ustawie tej polityczny kapitał próbują zbić wszyscy. Łącznie z „gilotynowcami”.
Ustawa nie do końca przypadła do gustu również małym i średnim przedsiębiorcom, których miała z założenia chronić. A szczególnie wspomnianym franczyzobiorcom, którzy nagle stali się przedsiębiorcami drugiej kategorii. To efekt nacisków związków zawodowych, które w obronie „ludzi pracy” postanowiły przeforsować pogląd, iż część franczyzobiorców (z tzw. franczyzy twardej) to żadni przedsiębiorcy, tylko zwykli pracownicy najemni. A skoro tak, to ich nie powinien obowiązywać zapis ustawy, który mówi o tym, że zakaz handlu w niedziele niehandlowe nie dotyczy „placówek handlowych, w których handel jest prowadzony przez przedsiębiorcę będącego osobą fizyczną wyłącznie osobiście, we własnym imieniu i na własny rachunek” (art. 6, pkt 27 Ustawy o ograniczeniu handlu w niedziele i święta oraz w niektóre inne dni).
Zrobił się bałagan prawny i powstał spór, który de facto uderzył w cały sektor handlowy MŚP. A przecież franczyzobiorcy to pełnoprawni polscy przedsiębiorcy, tyle że budujący swój kapitał w innym modelu biznesowym. Ten odprysk ustawy, który uderzył we franczyzobiorców, wymaga jak najszybszej reakcji i naprawy. Bo dysktuować i przerzucać się różnymi danymi można w nieskończoność, tymczasem na naszych oczach ustawa niszczy polskich przedsiębiorców tylko dlatego, że ktoś uznał ich nie za przedsiębiorców działających na własny rachunek, tylko za pracowników najemnych. Tak absolutnie być nie może, trzeba wrócić do stanu poprzedniego i przywrócić równość wobec prawa wszystkim przedsiębiorcom z sektora handlowego MŚP – niezależnie od tego, jaki model biznesu prowadzą.
I to jest zadanie dla ustawodawcy „na już”. Co do tego – jako Rada Gospodarcza Strefy Wolnego Słowa, czyli stowarzyszenie wspierające wszystkich małych i średnich przedsiębiorców – nie mamy najmniejszych wątpliwości. Dlatego z całych sił popierać będziemy zarówno rzecznika MŚP, jak i każdego, kto razem z nim podejmie się naprawienia tego stanu rzeczy.