Gospodarka nasza brnie od sukcesu do sukcesu, osiągając nie tylko coraz to lepsze wyniki, ale budząc też podziw całej Europy. Ach, co tam Europa! Podziw całego świata!
Tak samo było w latach 70-tych, przynajmniej w pierwszej ich połowie, kiedy Polska została dziesiątą potęgą gospodarczą świata, oczywiście dopóki wszystko się nie skawaliło i trzeba było wprowadzić stan wojenny, żeby jakoś spacyfikować bunt społeczeństwa przeciwko partii. Bo to był bunt przeciwko partii, a nie przeciwko ustrojowi socjalistycznemu – na co właśnie wtedy zwrócił uwagę Stefan Kisielewski wskazując, że „Solidarność” jako ruch związkowy nie jest przeciwko socjalizmowi, tylko przeciwko PZPR, którą uważa za główną sprawczynię katastrofy.
Wtedy wymagało to wielkiej, niemal desperackiej odwagi cywilnej, bo takie myślozbrodnie nie przychodziły do głowy nikomu. Przeciwnie – wiedzeni instynktem stadnym wszyscy nasładzali się „podmiotowością społeczeństwa”, więc do prozaicznych zagadnień gospodarczych nikt nie miał głowy. Zresztą propagandowa orkiestra, niczym na Titanicu, grała do końca tłumacząc ludowi, że to nie żadna katastrofa, tylko przeciwnie – „trudności wzrostu”. Jest niedobrze, bo jest dobrze. Ta formuła z niewielkimi zmianami została zresztą z powodzeniem wykorzystana w walce ze znienawidzonym klimatem, który jak na złość się ociepla. Nawet kiedy w Ameryce, jedna po drugiej, pojawiły się mroźne zimy, to okazało się, że owszem – jest zimno, bo jest ciepło.
Podobne jest to do rozumowania Mieczysława Limanowskiego z przedwojennego teatru Reduta. Analizując z aktorami tekst sztuki, niespodziewanie natknął się na słowo „krowa”. – No cóż – zaczął swój wywód. – Krowa, to znaczy mleko, mleko, to znaczy matka, matka, to znaczy ziemia… Ale sekretarka zauważyła, że z tą krową to pomyłka, że prawidłowo powinno być: „królowa”. – No cóż – powiada Limanowski. – Królowa to znaczy matka, matka to znaczy mleko, mleko to znaczy ziemia.
Takiemu nikt nie da rady. Zwracał na to uwagę Antoni Słonimski, pisząc w „Sądzie nad Don Kichotem”: Niemały kłopot mam z ekonomiką, która się w ręce dostała magikom, co jak kapłani afrykańskich plemion, gusła sprawują nad wyschniętą ziemią.
Więc i teraz brniemy od sukcesu do sukcesu, a najlepszy, jak się okazuje, był rok 2020, kiedy to przez sporą część roku wiele gałęzi gospodarki było zamkniętych. Idąc dalej tym tropem, można by dojść do wniosku, że skoro tak, to trzeba by w ogóle zamknąć całą gospodarkę i po krzyku.
I kto wie, czy w końcu rządowa telewizja nie zaczęłaby tak mówić, gdyby nie pojawiły się znane z lat 70-tych „trudności wzrostu”. Oto okazało się, że ceny towarów i usług zaczęły rosnąć i że ten proces niemal z dnia na dzień nabiera coraz wyższego tempa. Początkowo wyjaśniano, że to dlatego, że jest dobrze, że mamy jedne z najwyższych cen w Europie, co powinno napawać nas dumą – ale te argumenty raczej wzbudziły podejrzenia opinii publicznej, niż ją uspokoiły. Zaczęły pojawiać się głosy, że „drożyzna” – bo skoro każdy ma płacić wyższą cenę choćby tylko za prąd i za paliwo do samochodu czy traktora, no i za gaz – to nieomylny to znak, że zdrożeją również inne towary. No dobrze, ale właściwie jaka jest tego przyczyna?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy wyjaśnić, co to jest ta drożyzna i jaka jest jej natura. Wyobraźmy sobie, że szarańcza zeżarła brazylijskie plantacje kawy, wskutek czego na rynku pojawiło się mniej kawy niż poprzednio. Ponieważ ludzie lubią pić kawę, to w sytuacji gdy popyt utrzymuje się na poprzednim poziomie, a podaż się zmniejszyła, to rosną ceny kawy i towarów, w których kawa jest jednym z surowców, oraz ceny np. usług administracyjnych, przy wykonywaniu których spożycie kawy jest wyjątkowo wysokie. Ale ceny lokomotyw nie rosną. Drożyzna zatem polega na tym, że rosną ceny – ale nie wszystkich towarów, tylko niektórych.
A co się dzieje, gdy rosną ceny wszystkich towarów? Nazywa się to inflacją. Zgodnie z prawem podaży i popytu, gdy na rynku pojawiają się wielkie ilości jakiegoś towaru, podczas gdy ilość innych towarów się nie powiększa, albo nie powiększa się w takim tempie, to pogarszają się proporcje wymiany tego towaru na wszystkie inne. Z tego punktu widzenia pieniądz jest takim samym towarem jak każdy inny. On tylko lepiej niż cokolwiek innego służy do porównywania wartości różnych towarów i właściwie tylko dlatego jest używany. Więc kiedy na rynku przybywa pieniądza, a ilość innych towarów nie wzrasta, to pogarszają się proporcje wymiany pieniądza na wszystkie inne towary. Mówiąc potocznie – rosną ceny wszystkich towarów. Wszystkich – bo ceny wszystkich towarów i usług wyrażone są w jednostkach pieniężnych.
No dobrze, ale dlaczego właściwie wzrasta na rynku ilość pieniądza? Składa się na to kilka przyczyn. Pierwsza, to tak zwany „pieniądz fiducjarny”, a więc taki, którego wartość bierze się stąd, że ludzie myślą, iż ma on wartość. Banki centralne, które od 15 sierpnia 1971 roku odeszły od standardu złota, produkują pieniądz fiducjarny bez opamiętania, bo wprowadzając go do obiegu mają zyski. Ale jak wprowadzić pieniądz fiducjarny na rynek? Najprostszym sposobem jest pożyczenie go. Jeśli ktoś pożyczy od banku taki pieniądz, już przez resztę życia musi pracować na jego zyski. Taka właśnie była przyczyna kryzysu finansowego z roku 2008. Banki, jeden przez drugi, oferowały kredyty na zakup nieruchomości – również osobom bez zdolności kredytowej, tzn. nie mającym żadnych dochodów. Brali oni kredyty i kupowali nieruchomości, których cena wskutek tego nieustannie rosła. Banki zabezpieczały swoje interesy ustanawianiem na tych nieruchomościach hipotek i kiedy kredytobiorca nie spłacał długu, przejmowały nieruchomość. Ale bankowi nie jest potrzebna nieruchomość, tylko gotówka, więc wystawiały one te nieruchomości na sprzedaż. Na rynku pojawiło się mnóstwo nieruchomości do sprzedaży – ale już nie miał kto ich kupować, więc ich cena zaczęła gwałtownie spadać. Jednocześnie spadała wartość hipotek, bo hipoteka na nieruchomości, której nie można sprzedać jest warta zero. Okazało się, że banki w swoich portfelach mają przeważnie aktywa śmieciowe – i w tym momencie zrobiło się gorąco.
Przy okazji wojny prezesa NIK, pana Banasia, z rządem okazało się, że w tym szczególnie dla gospodarki pomyślnym 2020 roku dług publiczny Polski zwiększył się o 290 mld złotych – o tyle, ile w poprzednich 10 latach. Oznacza to, że rząd zapożyczył się na taką sumę i wpompował ją na rynek, głównie poprzez programy rozdawnicze, za które jest tak lubiany przez część opinii publicznej. Wywołało to inflację, która opróżnia obywatelom kieszenie sprawniej od kieszonkowca; nie tylko niepostrzeżenie, ale nawet – bez przerywania snu. W ten oto sposób obywatele muszą za otrzymane od rządu dobrodziejstwa zapłacić i to znacznie więcej, niż dostali, bo muszą jeszcze pokryć koszty rosnącej armii swoich dobroczyńców.
Stanisław Michalkiewicz