Jestem człowiekiem sektora pozarządowego. Zawodowo związałem się z „branżą”, która daje mi nie tylko zarobić, ale też pozwala na angażowanie się w projekty i działania, jakie uważam za ważne. Jestem dumny z mojej pracy. Wykonuję ją dlatego, że wierzę w społeczeństwo obywatelskie, a dobrowolność przejawiającą się w prywatnych uzgodnieniach i kontraktach stawiam wyżej niż przymus. Paternalizm jest mi nie tylko obcy, jest mi wręcz obrzydliwy. Jego składową jest bajkopisarski przekaz, adresowany do dorosłych ludzi, ale traktowanych jak dzieci.
Do końca stycznia tego roku niektórzy z nas, przedsiębiorcy, w tym także idei, musieli dokonać osobliwego samospisu. Po raz nie wiem który umieszczaliśmy nasze podstawowe dane w państwowych bazach, tym razem pod pretekstem przeciwdziałania praniu brudnych pieniędzy i finansowaniu terroryzmu. Jak przypuszczam, taki powód został wybrany dlatego, że nikt nie lubi przestępców i terrorystów. Każdy prezes fundacji, członek zarządu stowarzyszenia, ale też członkowie zarządu spółek czy osoby kierujące spółdzielniami, musieli pojawić się w Centralnym Rejestrze Beneficjentów Rzeczywistych. Gdyby ktokolwiek reklamował takie „usługi”, pewnie mógłby napisać, że dzięki tej bazie danych będziemy bezpieczniejsi, bo od teraz ludzie zdolni do naprawdę złych rzeczy będą mieli utrudnioną działalność. Oczywiście, żadna reklama nie jest potrzebna w przypadku, gdy obecność w bazie dla pewnej kategorii ludzi jest po prostu przymusowa, a za absencję są dotkliwe kary finansowe.
I tak naprawdę nie chodzi o to, że teraz, dzięki Centralnemu Rejestrowi, mafiosi będą mieli gorzej. Nie sądzę, aby takie zabezpieczenia robiły wrażenie na ludziach, którzy parają się praniem brudnych pieniędzy. Terroryści pewnie też co najwyżej wzruszą ramionami. Po prostu państwa co jakiś czas muszą pokazać, że coś robią, muszą sprzedać poczucie bezpieczeństwa, a już niekoniecznie nie same, bo to drugie jest po prostu droższe, w dodatku nie takie proste. Mówiąc Pratchettem, sprzedają skwierczenie kiełbasek na ruszcie, ale nie same kiełbaski. Ogłaszać się jako monopolista na przemoc jest łatwiej, niż faktycznie pilnować społeczeństwa przed zagrożeniami.
Nie mówimy tu o bezpieczeństwie, ale o teatrzyku, jaki zapewnia nam władza, za nasze pieniądze i jednocześnie z nami jako aktorami tego niemalże kukiełkowego show. Znamy to z lotnisk, miejsc, gdzie setki tysięcy pasażerów udało się uratować dlatego, że przelewamy szampony do małych buteleczek, które następnie trzymamy w przeźroczystych kosmetyczkach. Znamy to z paternalistycznej propagandy, w której to jesteśmy dziećmi Rysia z Klanu i musimy myć rączki, bo jak nie, to zje nas wirus, z którego transmisją dużo lepiej poradziliby sobie prywatni organizatorzy transportu, usług, przede wszystkim wydarzeń i terenu, niż przeciążone i powolne państwo. Niektórzy z nas znają to również z wypełniania baz danych gromadzących informacje, które państwo już ma. Ale teraz ma je też w nowym folderze.
Podatki płacimy za bezpieczeństwo, dostajemy jego poczucie. To tak jakby pójść do sklepu po schab, zapłacić jak za schab i wyjść z podrobami. Cena nie jest adekwatna do produktu. Ale póki można drogo sprzedawać coś, co ma się tanio – to po co się męczyć? Tym bardziej, jeśli to prawdziwą pracę w związku z teatrzykiem bezpieczeństwa wykonujemy my, jego aktorzy. I będziemy tak długo to robić, póki nie powiemy naszym reżyserom, że już wystarczy i że mogą dać nam działać samym.
Marcin Chmielowski