Oczywiście ten felieton nie jest pójściem po linii najmniejszego oporu i narzekaniem na to, że polski ruch liberalny nie ma kogoś takiego, jak wspomniany brytyjski konserwatysta, co do którego do dziś toczą się spory o to, na ile nim był – a nie liberałem właśnie, choć dość specyficznym. Wprost przeciwnie. Dużo ciekawszym polem do zastanowienia się nad polską liberalną polityką, a tak naprawdę próbami jej uprawiania, jest wymierzenie tego, na ile nasz liberalizm powinien być zamknięty w myśleniu małych frakcji, grup jednej sprawy, eksperymentującymi z mocnym przekazem. Na ile zaś – budowany i motywowany wielkimi zasadami, akceptowanymi na całym kontynencie, ale przez to mało pociągającymi. Przez to narażonymi na ataki lewicowych i prawicowych populistów.
I nie jest to myślenie zupełnie przeciwne temu, co proponował Burke. To tylko użycie jego instrumentarium w nieco inny sposób, niż proponował. „Stary Wig” całe życie zastanawiał się nad tym, jak połączone są ze sobą dwie potężne siły napędowe społeczeństwa i polityki, jak współgrają ze sobą trwałość i zmiana. Do dziś zresztą trwa interpretacja jego przemyśleń. Co pokazuje, że prawdopodobnie mają one jakiś walor uniwersalny, przynajmniej dla z góry skazanych na nieuniwersalność europejskich demokracji.
Polski liberalizm nie jest wyjątkowy. Jego polityczna odnoga, słaba, rachityczna, źle rozwinięta przez wpływ czynników, których już dziś nie zmienimy, bo historycznych, pełna jest układów, spółdzielni i nieformalnych porozumień. Ale to żadna cecha różnicująca, bo dokładnie to samo spotyka każdą inną frakcję w polityce, niezależnie od tego, jaka napędza ją idea. To, co jest w pewien sposób ciekawe, to wielość możliwych przekonań, jakie mogłyby stać się uniwersalnym napędem współczesnego polskiego liberalizmu. Termin wolność, a to dookoła niego obraca się ta myśl, może być odczytywany różnie. I polscy liberałowie mają dwie wyraźnie rysujące się ewentualności w tym odczytaniu.
Pierwsza to eurolager. Budowanie polskiego liberalizmu w jego politycznym przekazie w taki sposób, jak gdybyśmy po prostu byli jednym z wielu krajów Europy, z celowym, w pełni świadomym pominięciem specyficznej historii. Którą zresztą ma każdy kraj, nie ma dwóch krajów o historii dokładnie takiej samej, na tej zasadzie można powiedzieć, że każda z nich jest specyficzna. Metoda eurolagera przechodzi jednak nad tym do porządku dziennego i wszystkim proponuje właściwie to samo. Ideę, która może nie wszystkim będzie smakować wyśmienicie, ale jak największej grupie ludzi będzie smakować na tyle, aby mogli ją wybrać z półki dostępnych idei. W tej wersji eurolagerem jest współczesny europejski liberalizm, popierający wolnorynkowy kapitalizm, ale dopuszczający przy tym niekiedy poważne ingerencje państwa w rynkowe realia. Który ma w sobie coś z nieodżałowanej nudy zachodnioeuropejskiej polityki parlamentarnej sprzed dekady, akcentuje prawa jednostki i jej wolność, ale robi to w warunkach dobrze nam znanych. Są to warunki, w których siłą ujednolicającą w Europie nie są kupcy i ich zdolność do łączenia kaduceuszem. Ale urzędnicy i ich procedury mające wszystko harmonizować. Na tle pozostałych paneuropejskich propozycji liberalny eurolager wydaje się być jednak całkiem znośny.
Druga ewentualność to kraftowe eksperymenty. Te zresztą mogą być inspirowane pomysłami spoza Europy. W pewien sposób libertarianizm w Polsce jest wypełnieniem jakiejś niszy dla tych liberałów, którym nie smakuje eurolager. Takich produktów może być jednak więcej, bo oprócz liberalizmu odpowiedzialnego przed wyborcami i libertarianizmu odpowiedzialnego przed ideowcami, jest ogrom miejsca na dowolne mieszanki. Z których, co też chcę podkreślić, żadna z nich nie jest z gruntu fałszywa, liberalizm to zwyczajnie rozłożyste drzewo i można je politycznie, ideologicznie, społecznie przetwarzać na różne sposoby. Eurolager nie jest oszukanym piwem, a krafty nie muszą być smaczne tylko dla swoich twórców.
W polskich realiach każde z tych piwnych porównań może być odczytane jako trwałość lub jako zmiana. Eurolager to zmiana w stosunku do prób wymyślenia liberalizmu po polsku, jakim oddawały się środowiska krakowskie, warszawskie czy wreszcie gdańskie, które ostatecznie przerzuciło się na europejski, większy brand. Krafty, szczególnie coraz to nowsze, to zmiana w stosunku do ideowego mainstreamu. Liberalizm zaś jako całość, nie tylko w Polsce, choć akurat te słowa traktują właśnie o recepcji i produkcji tej myśli nad Wisłą, musi wymyślać się stale na nowo. I jest to trudne, bo zależnie od tego, kto reprezentuje jaki jego odcień, czym innym będzie trwałość, a czym innym zmiana.
Można mieć jednak nadzieję, że liberalna zmiana w Polsce, angażująca zarówno liberałów bardziej europejskich, mocno akcentujących związki swojej myśli z demokracją, dążących do integracji z Europą, ale też potrafiących krytykować, kiedy Europa zapomina o swoich liberalnych zobowiązaniach, jak i liberałów inaczej akcentujących swoje wartości, będzie udana. Wymagająca przemyśleń, ale też działania, czyli tego, o czym pisał Edmund Burke. To, co ważne, to znajdowanie sojuszników tam, gdzie ktoś inny widziałby oderwanych od rzeczywistości fanów krafta albo idących na łatwiznę korporacyjnych producentów eurolagera. Jeszcze istotniejsze jest zaś takie odnowienie liberalizmu w Polsce, w którym wielkie zasady będą powszechne, a małe frakcje będą odnosić się do aktywnych, radykalnych mniejszości odpowiednio mobilizujących bardziej stonowaną większość. Takie połączenie trwałości i zmiany powinno dać sukces.
A kadzią, z której może on wyjść, najpewniej będzie trzeci sektor. Bo to w tych instytucjach mieszają się różne liberalne środowiska.
Marcin Chmielowski