Konto Kancelarii Premiera na Twitterze zacytowało Mateusza Morawieckiego: „Obniżyliśmy VAT na podstawowe artykuły żywnościowe do 0 proc., dlatego proszę wszystkie sklepy, które jeszcze tego nie zrobiły, żeby adekwatnie obniżyły o te 5 proc. swoje ceny na produkty. To dla emerytów bardzo dużo”.
Miałem przez moment szczerą nadzieję, że to konto satyryczne, ale niestety nie. Chyba że jakiś satyryk dorwał się na chwilę do klawiatury, obezwładniając ludzi z Centrum Informacyjnego Rządu gazem rozweselającym. Niestety, ostatecznie sprawdziłem, że pan premier naprawdę to powiedział.
Ja rozumiem, że człowiek, którego zarobki w banku szły w miliony, może nie zdawać sobie sprawy z cen, a niewykluczone, że 5 proc. kojarzy mu się nieodmiennie z 5 procentami od miliona i wyżej. No tak, to są faktycznie jakieś pieniądze. Ale pomyślmy, ile to jest 5 proc. od, powiedzmy, 6 zł (wyjątkowo tania i niemal już niespotykana kostka masła). Otóż jest to 30 groszy. Załóżmy, że emeryt zrobił zakupy za 100 zł. Na takie zakupy stać go pewnie za cztery razy w miesiącu. Zaoszczędził w sumie całe 20 zł. Te 20 zł w warunkach pędzącej inflacji za moment nie wystarczy nawet na trzy kostki masła, i to najtańszego.
Ale jeśli wczytać się w tłit ze słowami pana premiera, robi się jeszcze śmieszniej. Bo od czego niby sprzedawcy mają te 5 proc. odjąć? Przecież od początku lutego ceny podstawowych produktów na półkach są z urzędu cenami netto. VAT został już od nich odliczony! Tymczasem – co może panu premierowi umknęło, bo w końcu sam swojego auta nie tankuje – od momentu, gdy rząd słusznie i chwalebnie obniżył opodatkowanie benzyny, jej ceny znów zaczęły się piąć w górę. Rachunki za gaz i prąd dla przedsiębiorców nie spadły i nie wyhamowały. Skasowanie VAT na podstawowe produkty żywnościowe mogło najwyżej na moment spowolnić wzrost cen, ale domaganie się, żeby teraz wszystkie te ceny – już netto – spadły o 5 proc., to jakiś grzmiący absurd.
Pojawia się zatem pytanie: czy Mateusz Morawiecki tego wszystkiego nie wie? Nie rozumie, że nie można się domagać obniżenia o 5 proc. cen netto, bo musiałoby się to odbyć kosztem zysku sprzedawcy (z którego pokrywane są również koszty stałe, a więc m.in. energia, a który i tak jest już często minimalny), a ten jest na ogół naprawdę minimalny? Myślę, że to szef rządu jednak kojarzy. Retoryka, której używa, ma zatem dwa cele, oba polityczne. Jeden bardziej, drugi mniej bezpośredni.
Ten bardziej bezpośredni to obrona własnej politycznej pozycji w sytuacji, gdy jednym z największych problemów obozu władzy jest inflacja. Premier stara się pokazać, że podjęto odpowiednie działania, aby ludziom ulżyć, a że nie przynoszą one pożądanego skutku, to już wina złych, chciwych spekulantów. Przy okazji trzeba zauważyć, że w roli narzędzia tej propagandy wystąpił niestety Urząd Konkurencji i Konsumentów, angażując się w absurdalne kontrole cen w sklepach. Absurdalne, ponieważ – jak wskazywał m.in. Adam Abramowicz, rzecznik małych i średnich przedsiębiorców – UOKiK nie ma żadnych narzędzi, żeby wymusić na pojedynczym handlowcu obniżkę ceny. To zresztą wiele mówi o politycznym usytuowaniu UOKiK, którego prezesa – jest nim obecnie Tomasz Chróstny, nominowany przez Mateusza Morawieckiego – powołuje i odwołuje premier w dowolnym momencie, zatem niezależność urzędu jest w praktyce nikła.
Drugi powód, bardziej strategiczny, to ugruntowanie w elektoracie przekonań kształtowanych w nim przez PiS od początku pierwszej kadencji w 2015 r. Zgodnie z nimi naprzeciwko „zwykłych Polaków” stają źli kapitaliści i wyzyskiwacze. To ich winą jest wiele zła dziejącego się w Polsce, zwłaszcza gdy chodzi o sytuację finansową wyborców partii rządzącej. Pytanie brzmi, czy to się jeszcze sprzedaje.
Łukasz Warzecha