Przewinęła się informacja, że w listopadzie budżet państwa miał ponad 50 mld zł nadwyżki, ale ta nadwyżka zmieni się w deficyt „nie większy niż 30 mld zł” już w grudniu. Tyle że nikt się tym już specjalnie nie ekscytuje. Dlaczego? Wytłumaczenie jest dość proste: bo nikt w miarę zorientowany nie wierzy w zestawienia dotyczące kształtu budżetu i finansów publicznych w ogóle.
Z budżetem państwa – czyli tą częścią publicznych funduszy, która pozostaje pod parlamentarną kontrolą, nawet jeżeli jest to kontrola w dużej mierze jedynie formalna, a nie faktyczna – jest podobnie jak z Trybunałem Konstytucyjnym: niby jest, siedzibę ma tę samą co kiedyś, obraduje, rozpatruje sprawy, ale i tak wszyscy wiedzą, że to w ogromnej mierze atrapa. Budżet – niby jest, niby ma te swoje tabelki, wyliczenia i jest zaklepywany przez Sejm, ale i tak wszyscy wiedzą, że to fikcja.
Polska traci kontrolę nad własnymi finansami i w dużej mierze nad tym, co dzieje się w gospodarce. Rok 2022 może być pod tym względem czasem chaosu niewidzianego od początku lat 90. Po pierwsze dlatego, że rządzący w czasie swoich sześciu lat wyprowadzili niewidzianą dotychczas ilość pieniędzy poza budżet, do funduszy celowych, które nawet trudno policzyć. Nie wiem, czy ktokolwiek poza zaszytymi w gabinetach w Ministerstwie Finansów specjalistami ma nad tym kontrolę. Trudno nawet znaleźć informację, ile takich funduszy w Polsce jest. Wiadomo tylko, że „kilkadziesiąt”. W kilkudziesięciu funduszach, zarządzanych przez odpowiednie resorty i pozostających poza poselskim nadzorem, można zgromadzić dużo pieniędzy, ale też dużo długu. I to się właśnie dzieje. Zatem to, co będziemy słyszeć od ministra finansów czy premiera o stanie naszego zadłużenia, możemy od razu włożyć między bajki. Miarodajne są jedynie niezależne szacunki całości długu publicznego. Ale może lepiej ich nie szukać, bo można wpaść w depresję. Chyba że wierzy się w „nową ekonomią”, która mówi nam, że zadłużać się można praktycznie w nieskończoność bez konsekwencji.
Po drugie – ponieważ w polską gospodarkę uderza właśnie w tym momencie tsunami radykalnych podwyżek cen energii, tak gigantycznych, że dla wielu firm będzie to oznaczało albo konieczność zakończenia działalności, albo drastycznych podwyżek cen. I to napędzanych podwójnie, bo przecież z jednej strony wzrastają ogromnie koszty własne, a z drugiej – ludziom trzeba będzie zapłacić więcej.
Wpadamy zatem w fatalną spiralę, która jest całkowicie nieobecna w wypowiedziach, a może i w świadomości decydentów. Wzrost cen energii wymusi podnoszenie cen, co wymusi wyższe wynagrodzenia, co wymusi podnoszenie cen, co wymusi wyższe wynagrodzenia… i tak dalej. Próby wyhamowywania inflacji podnoszeniem stóp procentowych dodatkowo uderzą i w zwykłych kredytobiorców, i w biznesy, którym trudniej będzie o finansowanie. A jeżeli będą je mieli, to wyżej oprocentowane, co wymusi… tak, zgadli państwo: podwyżki cen. Dodajmy do tego presję wynikającą z unijnej polityki klimatycznej, a mamy przepis na katastrofę.
Po trzecie – Polski Ład. Mimo apeli ogromnej liczby środowisk gospodarczych, pan prezydent podpisał ustawę podatkową i od dziś wchodzi ona w życie. Dla milionów biznesów oznacza to całkowicie nową rzeczywistość finansową, w dodatku trudną do zrozumienia i rozgryzienia, bo powinniśmy mówić raczej o „polskim nieładzie”. System, który i tak był skrajnie nieprzejrzysty, robi się jeszcze bardziej zagmatwany, a więc na mikro- i drobnych przedsiębiorców spadają dodatkowe koszty obsługi księgowej, bo nikt już sam nie będzie w stanie poradzić sobie w gąszczu przepisów. Część form prowadzenia działalności z dnia na dzień robi się nieopłacalna, miliony ludzi stają przed koniecznością przekalkulowania swoich przedsięwzięć od nowa. Ich założenia i plany inwestycyjne idą do kosza. Fiskus natomiast dostaje niezliczone punkty zaczepienia dla kontroli i dociskania podatników.
Mamy za sobą zły rok, ale to, co nas czeka w ciągu kolejnych kilku lat, będzie znacznie gorsze.
Łukasz Warzecha