Temat szczepień nie schodzi z ust Polaków, chociaż – jakkolwiek to zabrzmi – może już być problemem przebrzmiałym. Chodzi o to, że dyskusje na ten temat powinniśmy zakończyć jakieś pół roku temu. Nie mamy bowiem żadnej pewności, czy aktualnie dostępne szczepionki będą najlepszym sposobem walki z koronawirusem, który najprawdopodobniej nie zniknie, ale może mutować już po przejściu fali omikronowej. Sam Omikron też jest zresztą inny i eksperci w Europie swobodnie dyskutują kwestię porzucenia idei paszportów szczepionkowych czy powszechnego testowania. Jest zupełnie niewykluczone, że po ustaniu ostrej fazy pandemii trzeba będzie usprawnić technologię, tak jak robi się to przecież co roku w przypadku szczepień przeciwko wirusowi grypy, albo w ogóle okaże się to już mniej istotne zagadnienie. W Polsce nie było przecież dotychczas zasadniczo powszechnego obowiązku poddawania się szczepieniom ochronnym przez osoby dorosłe, choćby przeciwko wspomnianej grypie. Jest to zresztą być może przyczyna aktualnego stanu rzeczy. O ile łatwiej byłoby osiągnąć wysoki poziom zaszczepienia populacji przeciw COVID-19, gdybyśmy po prostu osobom dotychczas szczepiącym się przeciwko grypie powiedzieli, że teraz czas zaszczepić się przeciwko koronawirusowi?
W dyskusjach o szczepieniach widzę jednak niezrozumienie podstawowego problemu. Mianowicie tego, że istnieje co najmniej kilka obozów, które głoszą zupełnie różne poglądy.
Po pierwsze, chodzi o osoby, które są antyszczepionkowcami sensu stricte, to znaczy kwestionują wpływ szczepień na możliwość zapobiegania chorobom zakaźnym albo twierdzą, że szczepionki najczęściej nie spełniają warunku bezpieczeństwa. Naturalną konsekwencją takich poglądów jest kwestionowanie obowiązku szczepień. Po co bowiem przyjmować coś, co w świetle czyjegoś światopoglądu jest zupełnie nieskuteczne albo niebezpieczne? Ta grupa osób w istocie stanowi problem, ponieważ ich poglądy są irracjonalne, a mimo to przyciągają pewne zainteresowanie.
Mimo wszystko uważam, że nie można ich aprioricznie wykasować z przestrzeni publicznej z kilku powodów. Primo dlatego, że może się zdarzyć, że jakaś szczepionka (albo inny produkt leczniczy) w istocie będzie nieskuteczny albo niebezpieczny, choćby tylko dla jakiejś grupy osób, a dziennikarz czy bloger, który zacznie bić na alarm, może zostać z góry zlekceważony jako antyszczepionkowiec. W toku aktualnej pandemii niektóre państwa zawieszały przecież stosowanie szczepionek w stosunku do określonej grupy wiekowej albo wykrywały nieprawidłowości odnoszące się do kontroli jakości w konkretnych laboratoriach. Takie informacje też mogą rodzić „vaccine hesitancy”, ale gdzie miałaby przebiegać granica tego, co wolno dalej cytować lub komentować? Dlaczego mamy na przykład cancelować lekarza, który poddaje w wątpliwość sens masowego szczepienia wszystkich najmłodszych dzieci przeciw COVID, skoro podobne rekomendacje są wprawdzie sprzeczne z polskimi wytycznymi, ale oficjalnie wydawały je nawet niektóre państwa europejskie (np. Norwegia, Szwecja i Anglia)?
Secundo antyszczepionkowcy często w pewien sposób się maskują i powołują się na takie hasła, jak na przykład prawo do „swobodnej i świadomej zgody” na poddanie się interwencji medycznej. Rzecz w tym, że jest to uznane międzynarodowo, konwencyjne prawo pacjenta, którego to uprawnienia nie można lekceważyć. Nie możemy wprowadzić zasady, że człowiek ma się poddać leczeniu czy profilaktyce, kiedy tylko państwo tego chce, o ile nie boimy się stać społeczeństwem totalitarnym. Nie powinno się też nikomu zabronić głoszenia publicznie poglądu, że określona swoboda obywatelska jest ważniejsza niż inne wartości, jakie chroni się na przykład poprzez nałożenie obowiązku szczepień. Wolno na przykład głosić, że posiadanie narkotyków na własny użytek powinno być legalne. I to pomimo tego, że aktualnie jest to niedozwolone, a ponadto z narkomanią wiążą się istotne problemy dla zdrowia i bezpieczeństwa publicznego. W takiej sytuacji możemy kogoś ukarać za to, że posiada narkotyki, a nie za to, że chciałby je legalnie posiadać. Trudno ukarać kogoś za to, że nie chce się szczepić i głośno o tym mówi, kiedy szczepienia w wielu państwach są nadal formalnie dobrowolne. Zresztą, gdybym naprawdę chciał taką osobę przekonać do zmiany decyzji, to podszedłbym do niej z troską, a nie ze złością. To ostatnie niczego nie zmieni, może poza wyładowaniem negatywnych emocji przez jakiegoś liberalnego dziennikarza, który dzięki takiemu upustowi będzie uchodził za jeszcze bardziej liberalnego.
Po drugie, są takie osoby, które wcale nie kwestionują znaczenia szczepień ochronnych dla zwalczania skutków chorób zakaźnych, ale z różnych powodów – etycznych, praktycznych, prawnych – uważają, że niektóre lub wszystkie szczepienia nie powinny być obowiązkowe. Tej grupie osób w ogóle nie można zakazać głoszenia poglądów, choćby dlatego, że nie sposób postawić obiektywnie sprawdzalnej tezy, jakoby systemy prawne różnych państw stosowały tylko szczepienia obowiązkowe. Twierdzeniem naukowym jest, że woda przy normalnym ciśnieniu wrze, jeśli ją zagotujemy do temperatury 100 stopni Celsjusza, ale nie jest prawdą, że sam fakt pojawienia się technologii szczepień ochronnych wymusza istnienie obowiązku prawnego w tej sferze. W wielu krajach Europy zachodniej i północnej przed aktualną pandemią szczepienia były zupełnie dobrowolne, tylko rekomendowane, a jednak osiągano często zadowalający poziom wyszczepienia populacji. Skoro można domagać się wprowadzenia w Polsce na przykład portugalskiej polityki antynarkotykowej, to dlaczego nie skandynawskiego czy angielskiego modelu szczepień? Realia są jednak takie, że antyszczepionkowcami nazywa się także osoby, które należą do tej drugiej grupy, co jest dość podłym chwytem erystycznym. W tej sytuacji jest zupełnie możliwe, że łatkę antyszczepionkowca będziemy chcieli przypiąć komuś, kto prywatnie jest zaszczepiony, a nawet przekonuje członków rodziny czy znajomych do szczepień ochronnych, ale w przestrzeni publicznej po prostu kwestionuje regulacje prawne, które jego zdaniem są kontrowersyjne albo istotnie naruszają prawa obywatelskie. Nie muszę szukać daleko, bo osobiście nie miałem problemu z poddaniem się szczepieniu „w pierwszym możliwym terminie”, ale za infantylne i niebezpieczne uważałem chwalenie się certyfikatem szczepień w mediach społecznościowych. Natomiast prawną dyskryminację osób niezaszczepionych i uzależnienie udziału w społeczeństwie od pokazywania dokumentów sanitarnych uważam za poważny problem etyczny, którego zbywanie oskarżeniami o denializm jest – delikatnie mówiąc – praktyką autorytarną. Kto inny, jak nie despota, wprowadza restrykcje, których jednocześnie zabrania krytykować?
Retoryka poniżająca sceptyków szczepień nie rozwiąże zresztą moim zdaniem problemu, jakim jest niski poziom wyszczepialności. Za szczególnie podłe uważam poszukiwanie prywatnych informacji o takich osobach i ich publikowanie, często ze zdjęciami z oddziału intensywnej terapii, a tym zajmują się niektóre portale. Z prywatnością w dziedzinie medycyny w ogóle mamy problem, czego dowodem były ostatnio wyciekające do prasy informacje o tym, które osoby publiczne się zaszczepiły, a które nie. Jest to kolejny dowód na to, że pandemia uchyla standardy, jakich wcześniej nie odważylibyśmy się naruszyć. Obecnie następuje to prawdopodobnie w przekonaniu niektórych, że działają w celu ochrony „wyższego dobra”. A czy prywatność, godność człowieka – nawet podejmującego złe decyzje – i swoboda ekspresji, to nie są „wyższe dobra”? Poza tym, kto rozsądny zgodzi się na jakieś systemy weryfikacji szczepień, skoro to wszystko ma dziurawe zabezpieczenia i zaraz będzie mogła wrażliwe informacje wykorzystać przeciwko nam prasa albo policja?
Po trzecie, istnieją też takie osoby, które uznają absolutny prymat tematyki szczepień ochronnych ponad innymi zagadnieniami, a nadto uważają, że posiadanie któregoś z dwóch poprzednich poglądów jest zasadniczo niedopuszczalne, a ich głoszenie powinno być ograniczone lub wręcz ścigane. Stanowisko to jest jednak, moim zdaniem, być może radykalnie racjonalistyczne i utylitarne, ale nie do pogodzenia z realiami demokratycznego i liberalnego społeczeństwa, które na pierwszym miejscu stawia indywidualne swobody obywatelskie. Nie chcąc jednak pozostawiać osób, które obawiają się retoryki antyszczepionkowej bez żadnych instrumentów ochronnych, mógłbym zaproponować rozwiązanie, które jest zgodne z duchem nauki i liberalizmu jednocześnie. Mianowicie, jeśli ktoś będzie opowiadał kłamstwa na temat konkretnego produktu leczniczego, to zawsze jego producent może takiej osobie wytoczyć proces. Gdy zacznę bezpodstawnie twierdzić, że w jakimś wafelku są trujące orzeszki, to przecież jego producent nie puści mi tego płazem. Podobne rozwiązanie powinno się przemyśleć w przypadku szczepień. Spełniałoby nie tylko funkcję kompensacyjną dla producenta, ale także odstraszało przed szerzeniem całkowicie niepotwierdzonych poglądów, na przykład o technologii mRNA, nawet jeśli procesu nie wytaczano by każdemu antyszczepionkowcowi. Obawiam się jednak, że koncerny farmaceutyczne nie będą tym zainteresowane, ponieważ w toku procesu mogłyby zostać zmuszone do ujawnienia swoich tajemnic. Względnie, powództwa mógłby wytaczać prokurator albo inny organ lub organizacja społeczna. Niemniej i takie rozwiązanie zapewne znalazłoby krytyków, jako próba kneblowania dysydenckich głosów, choćby ze względu na konieczność poniesienia kosztów procesu w razie przegranej i tak dalej.