Greenwashing to jeszcze jedno angielskojęzyczne pojęcie-potworek, które zawitało do naszych zwrotów, ale tak to się podobno fachowo nazywa. Obrazuje rozmijanie się ekologicznych deklaracji firm z rzeczywistymi działaniami na rzecz ochrony środowiska naturalnego, czy wspierania modnej „zeroemisyjności” i tropienia śladu węglowego.
Papier, jak wiadomo, przyjmie wszystko. Z powodzeniem można wpisać sobie, nawet do strategii firmy, dowolnie szczytne cele, a w specyfikacji ująć pożądane działania na rzecz odnowy oblicza ziemi i ludzkości. Można, jeśli przynosi to marketingowe korzyści. Ukazując wizerunek firmy, która zachowuje się wystarczająco “zielono”.
Co nam po tym CSR-rze?
Jak wiadomo, działania z zakresu społecznej odpowiedzialności biznesu są bardziej zbożne, niż modlitwy mnichów na Górze Atos. Co z tego, skoro nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie wiele zachowań firm z zakresu CSR jest wyróżnianych, co najmniej oklaskiwanych, ale w praktyce niewiele lub nic z tego nie wynika.
Gorzej! W ramach tego greenwashingu, co sprytniejsi, wcale nie mali przedsiębiorcy, bo nawet poważne koncerny, składają wielkie deklaracje, jak to będą działać proekologicznie i odpowiedzialnie. By pod tą przykrywką następnie truć środowisko, czy rozwijać zgoła nie zieloną, ale za to opłacalną produkcję.
Przecież nikt nie zweryfikuje
Zielony marketing trzeba dziś robić. Choćby dlatego, że robią go inni, a nie powinno się odstawać. Według Nielsen Media Research, 66 procent konsumentów zgodzi się zapłacić więcej za produkty firmy przyjazne środowisku.
Natomiast w oficjalnych dokumentach można raportować liczne (i wymyślone) działania na rzecz czystości środowiska naturalnego i przeciw zmianom klimatycznym. I tak tego nikt nie zweryfikuje. Tym bardziej, że partner w biznesie robi tak samo.
A że jest to „greenwashingowe” oszustwo? Nieetyczne? Wielu mówi: trudno! Albo walka ze zmianami klimatycznymi, albo zyski!