Premier Morawiecki w bardzo dobrym przemówieniu próbował wytłumaczyć europarlamentarzystom, że w Polsce nie dzieje się nic, co wcześniej nie miało miejsca w większości z ich państw. Piszę „próbował”, bo zadanie to było od początku skazane na porażkę. Nikt tam szefa polskiego rządu nie chciał słuchać. Gdyby odnosić się merytorycznie do tego, co powiedział, należałoby mu przyznać rację. Tyle że o tym nie mogło być mowy. Polska jest obecnie wrogiem numer jeden na liście lewicowej wierchuszki w Unii. Tu nie chodzi o żadne zasady, demokrację czy wolne sądy. Tu chodzi o ideologiczny walec, który sunie jak szalony i nic nie może ostać się na jego drodze. A już na pewno nie może się na niej ostać państwo z Europy Wschodniej. Ten region jest bowiem przez zachodnie „elity” traktowany wyjątkowo protekcjonalnie.
Idea integracji europejskiej – genialna w swych założeniach – została kilka dekad temu skradziona przez neomarksistów. Wpadli oni na pomysł, że to znakomita okazja, aby pod płaszczykiem tej organizacji, dokonać rewolucyjnego dzieła. Chodzi o powołanie scentralizowanego ośrodka decyzyjnego, który będzie podejmował kluczowe decyzje dotyczące elementów składowych federacji. Państwa narodowe będą miały przy tym status czegoś w rodzaju województw, na tym szczeblu będzie można decydować o lokalizacji nowej drogi czy mostu, ale nie o sprawach kluczowych. Uległość zaś gwarantowana będzie przez system dopłat i dotacji; w myśl zasady „jesteś posłuszny, to dostaniesz przelew; nie jesteś? to nie dostaniesz ani eurocenta!”. Banalne! Mechanizm ten testowany jest obecnie na Polsce.
Eurokraci nie przewidzieli raczej tego, że jednak się postawimy. Póki co sprawy mają się tak, że Warszawa nie zamierza błagać o pieniądze za wszelką cenę. Owszem, rząd zadeklarował pewne ustępstwa, jak np. likwidacja Izby Dyscyplinarnej. Tyle że eurokraci oczekują stuprocentowej kapitulacji. Albo biała flaga, albo nie będzie pieniędzy. Taka alternatywa jest obecnie na stole. Podejrzewam, że w wielu europejskich stolicach z zaciekawieniem obserwują ten dramat. Nie trzeba specjalnej przenikliwości, żeby się zorientować, że UE stąpa po bardzo cienkim lodzie. Z prawnego i politycznego punktu widzenia nie ma podstaw do nękania Polski i straszenia jej odebraniem pieniędzy. Są tylko preteksty. Poza tym może się okazać, że coraz więcej stolic, choćby po cichu, ale jednak opowie się za Warszawą. Nie jest zatem tak, że stoimy na straconej pozycji.
Widać jak na dłoni, że Unia szantażem finansowym próbuje złamać opór suwerennego państwa członkowskiego. Wygląda to z boku bardzo źle przede wszystkim dla Brukseli. Eurokraci mają bowiem także inny poważny problem. Ich obłędna polityka energetyczna doprowadziła to potężnego kryzysu. Myślę, że jesteśmy coraz bliżej momentu, w którym miliony Europejczyków zorientują się, kto odpowiada za drożejące prąd i gaz i wynikające z tego opłakane konsekwencje ekonomiczne. Ludziom powoli zaczyna zaglądać w oczy bieda i nie sądzę, żeby rządy poszczególnych państw chciały brać pełną odpowiedzialność na siebie. To unijna centrala za to odpowiada i to na nią spaść może gniew tłumów. A wtedy pozycja Polski w konflikcie z Brukselą może być zupełnie inna, to znaczy dużo silniejsza niż obecnie.
Co do braku pieniędzy z Unii, powtarzałem i powtarzam, musimy mieć własny narodowy plan finansowy! Nie ma innego wyjścia, jak opracowanie alternatywnej do środków z UE strategii finansowania rozwoju Polski. To jednak temat na inny tekst.