Całe lata temu, a tak dokładnie to w 2016 roku, i polityczną jedną epokę temu, czyli u zarania rządów Prawa i Sprawiedliwości, które doprowadziły nas do sytuacji, w której warto napisać ten felieton, byłem dyskutantem podczas Forum Wolnościowego. Był to jednodniowy zjazd bardzo różnych środowisk, przeważnie prawicowych, ale też liberalnych czy libertariańskich, organizowany jako platforma wymiany myśli pomiędzy wówczas identyfikującymi się z wolnym rynkiem politykami, a nami, przedstawicielami trzeciego sektora. Z perspektywy czasu wydaje mi się to Forum po prostu egzotyczne i cieszę się, że libertarianie i liberałowie mają swoje własne zjazdy, bez dominującej myśli prawicowej i prób dopasowania do niej liberalizmu, który może pozostać rozłączny od lewej i prawej strony.
Tyle wyjaśnień dla tych, którzy mogli nie znać tamtej inicjatywy. I dla zarysowania tła, bo dobrze pamiętam, na jaki temat prowadziliśmy tam dyskusję. Uczestniczyłem w panelu omawiającym Strategię Odpowiedzialnego Rozwoju, popularnie zwaną Planem Morawieckiego. Miał to być zbiór pomysłów chroniących Polskę przed tzw. pułapką średniego dochodu i stymulującym innowacyjność i dzietność. Co z tego wyszło, w 2022 roku już chyba wszyscy wiemy.
Wcale nie jest jednak najważniejsze to, że politycy majuskułą wygłaszają swoje deklaracje, bo czasami zdarzały się w historii Polski plany, które naprawdę działały, o ile oczywiście szły w kierunku urynkowienia, a nie zetatyzowania gospodarki. Ważniejsza jest inspiracja, która napędzała ówczesną myśl Mateusza Morawieckiego. Papugowaliśmy wówczas pomysły Mariany Mazzucato, amerykańsko-włoskiej ekonomistki, bardzo popularnej w kręgach wyznających zasadę aktywnego gospodarczo państwa. Już nie tego siermiężnego, w którym to politycy odpowiadają za fabryki, ale takiego, w którym urzędnicy biorą na siebie trud bycia innowatorami nadającymi impuls do przemian.
Nie będę wyjaśniał, jak błędna jest teza Mazzucato, bo nie o tym jest ten tekst. Ważniejsze jest dla mnie, że z całej skarbnicy myśli ekonomicznej Mateusz Morawiecki, ówczesny i obecny rozgrywający polskiej polityki gospodarczej, wybrał akurat takie tezy, które pasowały mu do ówczesnego politycznego tu i teraz. Spapugował. I zrobił to bezrefleksyjnie, nie analizując tego, jak wygląda skądinąd mocniejsza niż nasza gospodarka włoska i jaką drogę przeszły kraje, które naprawdę, a nie tylko deklaratywnie, próbowały przy pomocy urzędników stymulować innowacyjność. Żeby ta nie lada trudna sztuka w ogóle mogła się udać, upartyjnienie struktur administracji publicznej musi być na niższym poziomie niż w Polsce, korpus służby cywilnej musi być sprawniejszy, a samo państwo i przede wszystkim jego sternicy muszą patrzeć dalej niż tylko do kolejnych wyborów. Inaczej nie lądujemy w Szwecji, a co najwyżej w Italii, a i to przy dobrych wiatrach.
Dygresja. Wcale nie jest to z mojej strony zachęta do budowy nordyckiego modelu gospodarczego w Polsce, no chyba że do tego momentu, w którym rozumiemy, że bez niesamowicie sprawnego szwedzkiego kapitalizmu mniej sprawna szwedzka redystrybucja nie ma prawa bytu, bo nie ma czego dzielić. Nam jednak nie idzie na szwedzkim poziomie, co widać po wynikach innowacyjności w Polsce i nakładach na inwestycje, które były niepokojąco niskie jeszcze przed epidemią koronawirusa.
Można oczywiście widzieć we wszystkich deklaracjach polityków jedynie listki figowe dla realnej polityki, takiej, którą się robi, która jest technologią zdobywania i utrzymywania władzy, a nie ubiera w ładne sukienki i wysyła na wybieg ku uciesze komentatorów. Nawet jeśli tak jest, a myślę, że jest tak co najmniej od czasu do czasu, może nawet zbyt często, to warstwę PR-ową nasi politycy mogliby papugować lepiej.
Podobnie jest zresztą z nowym pomysłem rządu, czyli z Polskim Ładem. Ze wszystkich rozwiązań, jakie mogłyby pomóc polskiej gospodarce, wybraliśmy te, na które nas nie stać, ale które skutecznie upodabniają nas do krajów takich jak Francja czy Włochy, mistrzów skomplikowania systemu podatkowego i tym samym utrudniania życia ludziom, którzy za te komplikacje płacą. Niestety, w tym niesławnym peletonie jesteśmy w pierwszej trójce, razem z wyżej wymienionymi dwoma krajami, które barok ze swoich przebogatych muzeów lubią przenieść na formularz podatkowy. Tym samym Polska, Włochy i Francja mają trzy najbardziej skomplikowane systemy podatkowe spośród wszystkich trzydziestu siedmiu krajów OECD. Koszulka lidera w nowym sezonie 2022 przypadnie za to już prawie na pewno nam, bo ostatnia tabela była robiona jeszcze późną jesienią zeszłego roku. A Polski Ład wszedł pierwszego stycznia.
Znowu więc papugujemy, co piszę z litości, bo gdyby nie ona, za fiasko Polskiego Ładu musiałbym obwinić jedynie naszych rodzimych implementatorów, co na portalu bądź co bądź patriotycznym może nie wypada. I znowu nie papugujemy od tych, od których trzeba. Polski Ład można rozpatrywać jako porażkę, której jednak mogliśmy uniknąć, gdyby politycy lepiej podpatrywali dobre rozwiązania, takie, które dałoby się zaimplementować w naszych warunkach, przy naszej administracji, w naszej kulturze pracy. Jakoś dziwnym trafem Czechy, Litwa, Łotwa czy Estonia mają dużo bardziej wydajne systemy podatkowe i jednocześnie jako kraje byłego Bloku Wschodniego mają z nami niemałe podobieństwa. Nie celujmy jednak tak wysoko, bo z PR-owego punktu widzenia deklaracja o wprowadzeniu podatków jak na Łotwie będzie niewiele warta, a kiedy już jednak ktoś się tego podejmie, jak w przypadku tzw. „estońskiego CIT-u”, to może wyjść rezultat bardzo daleki od oryginału.
Są na Zachodzie kraje, które pewne rozwiązania, choćby podatkowe, mają lepsze niż my, tak naprawdę prawie wszystkie kraje OECD mają takie rozwiązania. Tyle że nas nie interesuje papugowanie akurat tego. Wybieramy niestety najgorsze rozwiązania, a później dziwimy się, że nie działają. Cóż, marna to pociecha, ale nie działają nie tylko u nas. Implementujmy więc coś, co działa. Efekty powinny być lepsze.
Marcin Chmielowski