Trzy dekady później optyka nie tylko polskich służb, ale i polityków była już całkiem odmienna. Jeden z najważniejszych argumentów przy stręczeniu Polakom Unii Europejskiej mówił, że będą mogli wyjechać, by pracować za granicą, a konkretnie w Europie Zachodniej. Tego argumentu użył m.in. ówczesny premier Leszek Miller, kiedy w 2003 r. prowadzona była kampania dezinformacyjna przed referendum akcesyjnym. Czyli władzom przestało zależeć na tym, by Polacy budowali dobrobyt kraju, a chętnie by ich wszystkich wygonili za granicę, byleby tylko – zgodnie z niemieckim interesem – zagłosowali za anszlusem. Dlaczego? By oni (politycy) mogli dorwać się do tych obfitych stołków biurokratycznych, które oferuje Bruksela. Wielu z postkomunistycznych polityków zostało demokratycznymi europarlamentarzystami czy komisarzami już niekoniecznie demokratycznej Komisji Europejskiej.
Opowiadano, że Polacy na Zachodzie nabiorą doświadczenia, które po powrocie do kraju spożytkują dla dobra Polski. Nic takiego oczywiście nie nastąpiło. Liczba emigrantów przez lata członkostwa zwiększała się, a nie zmniejszała. W latach 2015–2019 ustabilizowała się na dość wysokim poziomie ok. 2,4–2,5 mln i dopiero w 2020 r. liczba to spadła do nieco ponad 2,2 mln osób, ale prawdopodobnie był to efekt pandemii. W ich miejsce pojawili się w Polsce Ukraińcy, którzy budują nam dobrobyt. Ale to już jest problem Ukrainy, nie Polski.
Akurat w przypadku postkomunistów, w których przepoczwarzyli się dawni komuniści, logika działania nie zmieniła się. Zmienił się tylko pan, którego słuchali. Najpierw stręczyli Polakom bolszewizm i wieczną przyjaźń z ZSRR, a teraz „jedyną opcję” eurosojuzu, „bo jak nie Unia, to wejdziemy w ramiona Putina”. Jakoś wcześniej ramiona Chruszczowa i Breżniewa im nie przeszkadzały. No bo wtedy to radzieccy towarzysze decydowali o Polsce i pośrednio od nich zależały przyznane stanowiska. Trzeba było tylko być grzecznym ideologicznie, wdrażać ten realny socjalizm i bronić go jak niepodległości. Teraz rozkaz jest taki, by wdrażać eurosocjalizm na zgubę Polski, ale na zysk Niemców.
No bo te średnio ponad 2,1 mln Polaków, którzy wyemigrowali w zdecydowanej większości do innych państw Unii Europejskiej, budują dobrobyt Niemców, Holendrów czy Irlandczyków, a nie naszego nieszczęśliwego kraju. Gdyby założyć, że pracując z Polsce, przez te 17 lat członkostwa, ludzie ci mogli dołożyć do naszego dobrobytu tyle, ile średnio wypracowali w tym czasie Polacy w kraju, byłoby to dodatkowo 6 proc. PKB. Co roku! Ale jeśli przyjmiemy, że wśród emigrantów nie było emerytów (albo była ich znikoma liczba) oraz to, że ci, którzy wyemigrowali, byli bardziej pracowici, wykształceni i rzutcy niż średnio wszyscy Polacy, to można spokojnie oszacować, że ich emigracja oznacza stratę być może na poziomie nawet ponad 10 proc. PKB.
Nikt o tym głośno nie mówi jako o gigantycznej stracie wynikającej z członkostwa Polski w Unii Europejskiej. Dlaczego przed tym niebezpieczeństwem nie przestrzegał premier Miller i inni politycy w 2003 r., zamiast pleść propagandowe banialuki?
Na dodatek to bardzo niekorzystne zjawisko wspomagane jest innym płynącym z Brukseli – indoktrynacją związaną z ideologią gender i LGBT, narzucaniem aborcji i małżeństw homoseksualnych oraz w dalszej kolejności – adopcją przez nich dzieci, które będą wychowywane w patologicznych związkach. Skutkiem będzie jeszcze mniejszy przyrost naturalny niż ten katastrofalny, który mamy obecnie. Wiemy też, że rozwiązaniem problemu braku prostej zastępowalności pokoleń nie jest program 500+ ani żaden inny socjal. A w miarę członkostwa w Unii te szkodliwe ideologie są Polsce i Polakom coraz bardziej narzucane. Hańbą jest wycofanie się przez samorządy z tzw. uchwał anty-LGBT pod naciskiem politycznym polskiego rządu, który z kolei był naciskany przez eurotowarzyszy.
A przecież oba te zjawiska – emigracja i indoktrynacja ideologiczna – mają swoje dalsze konsekwencje. Efektem jest nie tylko słabszy przyrost bogactwa i dobrobytu, ale i osłabienie ogólnego potencjału gospodarczego całego państwa. Kurcząca się z roku na rok populacja siłą rzeczy będzie wytwarzała coraz mniej bogactwa niż potencjalnie mogłaby, gdyby zwiększała się. To oznacza jednocześnie powolne osuwanie się Polski w pozycji, jaką może zajmować wśród europejskich narodów. O poziomie globalnym nie ma co wspominać.
To jeden z najważniejszych skutków członkostwa Polski w Unii Europejskiej, o którym się praktycznie nie wspomina. Jednoznacznie negatywny. Zamiast tego słyszymy zewsząd brednie na temat tego, że nasz dobrobyt budują unijne dotacje. I ludzie w to wierzą. Potem w sondażach opowiadają się za członkostwem w Unii, no bo przecież dostajemy te miliardy srebrników, bez których nie da się postawić nawet toalety w parku, o „wysokiej technologii” w postaci ścieżki rowerowej nie wspominając. A co dopiero jakieś poważniejsze inwestycje. Uważają, że wszystko mamy dzięki Unii. Rzeczywistość jest całkiem inna. Dla ludzi karmionych europropagandą może się to wydać niemożliwe, ale rzeczywista skala relacji jest taka, że gdyby przy wszystkich inwestycjach w Polsce stawiano tablice takie same jak te z niebieskimi flagami, to tych pierwszych musiałoby być ponad 30 (!) razy więcej.
To pokazuje też siłę prounijnej propagandy i bezrefleksyjność tych, którzy jej ulegają. Za komuny też głoszono, że bez wieczystego sojuszu z ZSRR sobie nie poradzimy, nie zbudujemy dobrobytu i rozgniotą nas natowskie czołgi. Jednocześnie Sowieci ograbiali polską gospodarkę, najpierw fizycznie wywożąc całe fabryki, potem już tylko węgiel, a następnie poprzez korzystny dla nich kurs rubla transferowego. Czy teraz ten wspaniałomyślny Zachód nie wysysa soków z polskiej gospodarki, a jedynie inwestuje na jej korzyść? Wolne żarty. Nie po to rozszerzano Unię Europejską na wschód, by na tym stracić. A jednym z zysków są polscy pracownicy harujący na Niemca, Francuza i Belga.
Tomasz Cukiernik