Spory angażujące Polskę, Litwę, Białoruś, Rosję i Ukrainę powinny być rozwiązywane w turniejach, podczas których reprezentanci wspomnianych narodów wystawialiby drużyny do zmagań w grze Heroes of Might and Magic III. Tak się bowiem złożyło, że to właśnie w Europie Środkowo-Wschodniej ta gra, popularnie znana jako „Herosy”, jest wciąż popularna. Sam w nią gram, choć rzecz jasna z uwagi na raczej umiarkowane umiejętności, wolałbym, aby w takim hipotetycznym turnieju Polskę reprezentował ktoś inny. Patriotyzm polega też na realnej ocenie własnych umiejętności.
Takiego turnieju oczywiście nie będzie, bo żyjemy w świecie, który rządzi się innymi regułami. Nie oznacza to jednak, że w tej chwili o sprawę wschodnią nie walczą wirtualne wojska. Wojna informacyjna, psychologiczna, ekonomiczna już się toczy. Na razie za pośrednictwem narzędzi bezkrwawego urabiania rzeczywistości do konsystencji zdatnej dla tego lub innego ośrodka decyzyjnego, ale być może, sytuacja związana z Ukrainą jest bowiem niepokojąca, to się zmieni. I musimy być na to gotowi, tak dyplomatycznie, jak i ekonomicznie, humanitarnie oraz również wojskowo. Ostatecznie, jak to kiedyś wspomniał Ronald Reagan, to pokój jest profesją żołnierzy. Dobrze przygotowani na ciężkie czasy przechodzą przez nie lepiej niż pacyfiści.
Nie jest to oczywiście pochwała militarnego porządku rzeczy, bo od takiego myślenia jako libertarianin jestem daleki. Handel i pokój są lepsze niż okup i wojna, ale skoro już płacimy w podatkach na armię, to możemy chcieć od niej gotowości. Ktoś musi pilnować naszych interesów. Na całe szczęście, wszelkie rozważania na temat udziału Polski w konflikcie, który – ponownie, na całe szczęście – być może się nie zaogni, są niezwykle na wyrost. Toczymy wojnę, ale zimną, odpowiadamy na roszczenia i pretensje kraju, który naszą część Europy postrzega jako swoje naturalne żerowisko. I chcemy pomóc Ukrainie przeskoczyć na naszą stronę barykady. Jeśli Ukraińcy wybierają zachód, a widać to coraz wyraźniej, bo to na zachodzie, nie wschodzie, leżą ich ambicje i aspiracje, to powinniśmy im pomóc w ich realizacji.
Bo nam się to opłaca. Rynek nie jest sumą o grze zerowej i dzięki polsko-ukraińskim interesom bogacą się obie strony, a to ważne z punktu widzenia polskiego patriotyzmu. Bo, po pierwsze, bogacimy się my, stajemy się stabilniejszym krajem, po drugie, bogaci się nasz sąsiad, a jego dobrobyt to stabilizacja na naszej wschodniej granicy. Jasne, wszelkie niehandlowe i pozarynkowe motywy takiej optyki, która dostrzega Ukraińców jako normalny, europejski naród grawitujący w kierunku zachodu, są ważne, dla mnie nawet bardzo, bo dostrzegając przypadkowość historii i wynikającą stąd przypadkowość granic, nie mogę nie widzieć w nich ludzi jakże do nas podobnych. Ukraińcy to podróżnicy nie tyle w przestrzeni, co w czasie, trochę Polacy sprzed dwudziestu, trzydziestu lat, przegryzający się do krajów, w których lepiej płacą i gdzie są większe szanse. Powinniśmy ich rozumieć, tym bardziej że sami wysyłamy i dostajemy kartki na święta z Rotterdamu, Londynu czy Glasgow.
Ale ta emocjonalna podpowiedź powinna znać swoje miejsce. Ukraina po naszej stronie, w dodatku taka, która ma co sprzedać i ma za co kupić, to cenny sojusznik, ale też partner do interesów i to jest ważniejsze niż romantyzacja naszych relacji. Historia polsko-ukraińska rzadko kiedy była dobra. Możemy ją nadbudować o historię dobrych transakcji, handlować ze sobą i na tej podstawie budować zrozumienie, z czasem też sympatię i sojusz. Ogarnięcie rozmiarów zła, jakie jest w naszej wspólnej historii, wymagało i wciąż wymaga dojrzałości, mądrości z obu stron. Ale im więcej będzie między nami interakcji, na początku tych prostych, handlowych, tym prędzej się porozumiemy, w kontrahencie zobaczymy człowieka, przecież bardzo podobnego do nas. Mamy kaduceusz, narzędzie do zamiany wrogów w przyjaciół i już teraz widać, że dobrze go używamy. Wspólna praca Polaków i Ukraińców będzie w przyszłości zapamiętana jako podstawa do polsko-ukraińskiego pojednania.
Może takie będzie też kiedyś możliwe z Rosją. Rosyjski rząd musiałby jednak najpierw podchodzić do biznesu jak do biznesu, a nie kolejnego narzędzia przedłużającego politykę. Nie jest to niemożliwe. Tam również, choć niestety nie na Kremlu, żyją ludzie, którzy nie marzą o byciu postrachem swojej zachodniej rubieży. Chcą być tylko i aż częścią globalnej wspólnoty, w której wymieniamy się dobrami – i pośrednio też szacunkiem dla naszej pracy. Dużo czasu upłynie, zanim w ogóle uda się taka przemiana. Ale jeśli już teraz zaczniemy w naszych przemyśleniach oddzielać rosyjski rząd od Rosjan, a ich samych widzieć nie jako monolit – to być może te zmiany uda się przyspieszyć.
Marcin Chmielowski