Pamiętam, jak ponad 25 lat temu wybrałem się z moimi Świętej Pamięci dziadkami na wycieczkę do Niemiec. Jako sześcioletni wówczas chłopiec siedziałem na miejscu pasażera z przodu. Naturalnie w Europie stosowano wtedy rutynowe kontrole graniczne i tak się składa, że od mojej strony stała akurat budka niemieckich pograniczników. Dziadek uchylił więc szybę, a „przyjemnie” wyglądający Niemiec zapytał „Sprechen Sie Deutsch?!”. Naiwny chłopiec w czapce z daszkiem i krótkich spodenkach, którym dzisiaj także od czasu do czasu się czuję, odpowiedział mu fonetycznie: „Nejn!”. Niemiec kilka razy zakpił z tego błędu językowego, nie ukrywając nawet pogardy dla dziecka. Następnie Niemiec szczegółowo wypytał tę podejrzaną paczkę o cel podróży, ilość przewożonego alkoholu i oczywiście kazał okazać paszporty. Na jaw przy okazji wyszło, że sam świetnie mówił po polsku, co mogło tylko potwierdzić jego wyższość nad dwójką dzieci i seniorów. Na szczęście pozwolił nam jechać dalej.
A po co ten przydługi, chociaż całkiem prawdziwy wstęp historyczny? Okazuje się bowiem, że pewne niewygody, o których zdążyliśmy zapomnieć, wróciły ze zdwojoną siłą ze względu na zagrożenie sanitarne. W 2019 r. osoby głoszące pogląd, zgodnie z którym granice powinny być zamknięte i ściśle kontrolowane, bo „obcy mogą przywlec nowe choroby”, zostałyby zapewne w bardzo szybkim tempie okrzyknięte ekstremistycznymi nacjonalistami. Ze względu na szerzące się „warianty”, obecnie jest to jedynie słuszny pogląd i nie wypada właściwie posiadać odmiennego. Swoboda poruszania się po terenie państw należących do Układu z Schengen nie jest już nienaruszalnym dogmatem. Podobnie jak przekonanie, że Unia lepiej rozwiąże wszystkie problemy społeczne i bolączki współczesnego homo europeicusa. Od marca zeszłego roku niektórzy przeżywają chyba serię twardych zderzeń z rzeczywistością, kiedy okazuje się, że kraje członkowskie w istocie zostały pozostawione same sobie, próbowały przetrzymywać cudzy sprzęt ochronny na granicach, a teraz biją się o to, kto zagarnie dla siebie więcej szczepionek. I wychodzi na to, że dobrze na tym wyszli „nacjonaliści” – Anglicy, którzy całkowicie wypięli się na Unię, oraz Serbowie, nieoglądający się na nią i zamawiający szczepionki, gdzie tylko się da.
Co bardziej interesujące, jeszcze dwa lata temu, w duchu świeżo uchwalonego RODO, eksperci skłonni byli głosić poglądy radykalnie opowiadające się po stronie prywatności jednostki, zwłaszcza gdy chodziło o tzw. wrażliwe dane medyczne i biometryczne. Przykładem niech będzie decyzja Prezesa Urzędu Ochrony Danych Osobowych o nałożeniu kary pieniężnej na jedną ze szkół w związku z naruszeniem polegającym na przetwarzaniu danych w postaci odcisku palca w celu potwierdzenia wykupienia usługi – uprawnienia do szkolnego obiadu. Obecnie o tym wszystkim piewcy indywidualistycznego postępu muszą szybko zapomnieć. Pojawiły się już aplikacje śledzące kontakty, sprawdzające przestrzeganie zasad kwarantanny, a niedługo do tej dwójki dołączy nowa. Chodzi o tzw. paszporty szczepień, które nie bez powodu wywołują kontrowersje.
Zwolennicy owych paszportów wskazują, że to w sumie nic nadzwyczajnego, bo w warunkach podróży międzynarodowych od dawna swego rodzaju certyfikaty szczepień były stosowane. I mają rację, dlatego wątek internacjonalny jest mniej kontrowersyjny, zwłaszcza jeśli omawiane rozwiązanie miałoby być tylko przejściowe. Na marginesie można tylko wspomnieć, że europejskim ideałem wydawała się sytuacja, w ramach której swoboda przemieszczania się po terenie Unii będzie niemal zbieżna ze swobodą gwarantowaną przez konstytucje poszczególnych państw członkowskich. Rzecz w tym, że paszporty takie niektórzy chcieliby stosować także w warunkach krajowych. W takiej sytuacji, na przykład zarządca pływalni mógłby metodami cyfrowymi zweryfikować nasz stan zdrowia, zanim wpuści nas do szatni. Powstają w związku z tym przeróżne problemy. Załóżmy, że osoba jeszcze niezaszczepiona, albo taka, która w ogóle nie chce się szczepić, zostanie wezwana na świadka do sądu. I co dalej, skażemy ją za odmowę składania zeznań, bo nie będziemy mogli jej wpuścić na salę rozpraw ze względów sanitarnych? Każemy jej wykonać test, żeby mogła zeznawać? Poza tym, przecież dzisiaj ludzie są wpuszczani do budynków sądów tylko po pobieżnej kontroli temperatury ciała. A jeśli akurat sądy, urzędy i inne konieczne miejsca wyłączymy z zakresu stosowania paszportów szczepień, to jaki sens ma kontrola w innych miejscach?
Paszporty szczepień przedstawiane są jako przepustka do zniesienia lockdownów i przywrócenia normalnego funkcjonowania gospodarki. Z tego względu nie należy ich apriorycznie odrzucać, ale na pewno nie można ich domyślnie zaakceptować z tego powodu, że mogą nam zagwarantować bezpieczeństwo. Weźmy bowiem inny przykład. Dzisiaj ze względów sanitarnych zakazane jest gromadzenie się ludzi w celu organizowania protestów. Czy wyobrażamy sobie sytuację, żeby policja kontrolowała smartfony uczestników manifestacji i wpuszczała tylko tych, którzy odznaczą się im na zielono, oficjalnie pod pretekstem posiadanych szczepień? Jeśli zwolennicy tych rozwiązań nie widzą pola do nadużyć, a wszelkie wątpliwości traktują jako „myślenie spiskowe”, to szybko mogą stać się ofiarami własnych pomysłów. Krzewiciele paszportów szczepień wskazują także, że państwo i tak ma dostęp do informacji o naszym stanie zdrowia, wykupionych receptach i tak dalej. To prawda, ale informacji tych nie ma recepcjonistka w hotelu ani dzielnicowy. Poza tym używane są one tylko w celach jednoznacznie medycznych, a nie w celu ograniczenia dostępu do komercyjnych usług i korzystania z podstawowych praw obywatelskich.
Zaznaczmy zarazem wyraźnie – dobrowolne szczepienia dorosłych przeciwko COVID-19 nie powinny budzić większych wątpliwości z punktu widzenia etycznego. W przypadku seniorów, osób schorowanych i szczególnie narażonych (jak np. personel medyczny) korzyści z całą pewnością przewyższają ryzyko związane z niepożądanymi odczynami. Szczepienia młodszej populacji są natomiast przydatne z punkt widzenia możliwości osiągnięcia odporności stadnej. Czym innym jest jednak kwestia zaszczepienia się, a czym innym uzależnienie od tego możliwości korzystania z różnych udogodnień i usług, a jeszcze czymś zgoła odmiennym – sposób i warunki legitymowania się ze stanu zdrowia przed organami państwa i prywatnymi usługodawcami.
Przypomnijmy w tym miejscu słowa zawarte w zbiorze „Mam pewność istnienia tamtego świata. Najważniejsze myśli księdza Jana”, wydanego w 2018 r. przez Wydawnictwo Czerwone i Czarne. Po pierwsze ks. Jan Kaczkowski słusznie przypomina, że „Jest w bioetyce zasada. Nie wszystko, co możliwe technicznie, jest dopuszczalne etycznie”, a po drugie, że „W komunikacji najważniejsza jest perspektywa personalistyczna: żeby wszystkich traktować podmiotowo, a nie przedmiotowo”. Wspomniana „perspektywa personalistyczna” przebija ze Stanowiska Zespołu Ekspertów ds. Bioetycznych Konferencji Episkopatu Polski dotyczącego szczepionek, w którym „Kościół podkreśla, że decyzja o szczepieniu jest kwestią wyboru danej osoby dokonanym przez nią w sumieniu. Nikt więc nie powinien być zmuszany do korzystania z tych środków prewencji”. Dopiero w dalszej kolejności zwraca się uwagę, że „właściwie podjęta decyzja nie zależy wyłącznie od stopnia moralnej wrażliwości danej osoby czy od subiektywnej oceny stanu swojego zdrowia. Zwracając uwagę na społeczną naturę każdego człowieka Kościół przypomina też obowiązek troski o dobro bliźniego i dobro wspólne”.
Właśnie podmiotowej perspektywy brakuje mi przy projektowaniu i komunikowaniu rozwiązań związanych z przeciwdziałaniem skutkom epidemii. Wydaje się, że w świadomości społeczeństwa jako pogląd bardziej rozsądny utrwala się za każdym razem poparcie dla rozwiązań najbardziej koercyjnych i inwazyjnych. Lockdown i restrykcje przebijają rekomendacje sanitarne, tradycyjne śledzenie kontaktów ustępuje miejsca cyfrowej inwigilacji, a informacyjne kampanie proszczepienne są tylko pomocnicze wobec paszportu szczepień, od którego ma w istocie zależeć, czy możemy normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Widzę w tym zagrożenia, o których pisałem na wstępie. Zawsze dajemy w takich przypadkach jakiemuś funkcjonariuszowi albo nawet współobywatelom powód do patrzenia na innych z góry, wykluczania ich i stygmatyzowania. Tak jak niemiecki pogranicznik 25 lat temu mógł odmówić małemu chłopcu wjazdu do Republiki Federalnej Niemiec tylko dlatego, że nie spodobała mu się jego wymowa, tak teraz coraz więcej arbitralnych narzędzi chcemy włożyć w ręce nie tylko funkcjonariuszy publicznych, ale także podmiotów prywatnych. Czy to na pewno bezpieczne i nie stworzymy w ten sposób groźnych precedensów? Jednoznaczna odpowiedź nie jest łatwa, ale ciekawe jest to, że rozwiązań tych często najgłośniej domagają się ci, którzy polskiemu rządowi nie ufają w żadnej inne sprawie.