Być może Czytelnicy mają podobne wrażenie, jak wyżej podpisany, ale nie mogę się oprzeć odczuciu déjà vu związanego z pojawieniem się nowego wariantu. Zerknąłem dzisiaj w sklepie na regalik z prasą codzienną i zarówno tytuły bardziej poważne, jak też zwykłe tabloidy straszą mnie wielkimi literami i alarmistycznymi hasłami związanymi z nową odmianą koronawirusa. Nieważne, że część epidemiologów i wirusologów uspokaja nastroje i twierdzi, że nic w sumie tak naprawdę jeszcze nie wiadomo, czy to wariant łagodniejszy, podobny, czy bardziej zjadliwy niż dotychczasowe, ale panika już zdążyła wybuchnąć.
W zeszłym roku przed Świętami Bożego Narodzenia pojawił się wariant Alfa, czyli brytyjski. Brytyjczycy nazywają go zresztą wariantem „z Kentu”, a naukowcy formalnie „B.1.1.7”. Być może gdzieś na świecie nazywają go jeszcze inaczej, choćby w jakiejś zapomnianej i odległej wiosce „chorobą nosa i gardła”. Nic zresztą dziwnego, bo takie manipulowanie nazewnictwem zawsze towarzyszyło różnym nieszczęściom i schorzeniom. My, Polacy na przykład, różne wstydliwe choroby zwykliśmy zwać „francą”, natomiast Francuzi już „chorobą angielską”. Rosjanie zaś w rewanżu „chorobą polską”. Nikt bowiem personalnie z zarazą kojarzony być nie chce, ale sąsiad czy wróg, to już jak najbardziej może, a nawet powinien.
Dotychczas poprawność polityczna nie przeszkadzała temu, aby wszystkie większe pandemie od końca XIX w. łączono z konkretnymi narodami. Pandemia grypy z przełomu lat 1889–1890, która tak naprawdę mogła zostać wywołana przez koronawirusa, nosiła nazwę „grypy rosyjskiej”. Słynna zaraza z 1918 roku to była „grypa hiszpanka”, chociaż najprawdopodobniej nie ma to wiele wspólnego z jej oryginalnym pochodzeniem. Pandemia z lat 1957–1958 to była już „grypa azjatycka”, a kolejna z lat 1968–1969 – „grypa Hong Kong”.
Nikomu to wcześniej nie przeszkadzało, dopiero współcześni stali się bardziej wrażliwi i w 2009 roku mieliśmy już do czynienia ze „świńską grypą”. Proszę Państwa, być może przeszło 10 lat temu było to poprawne politycznie, ale już nie dzisiaj. Okazuje się bowiem, że różnym aktywistom nie spodobało się choćby stosowane w bejsbolu potoczne określenie „bullpen” (zagroda dla byka), które uznali za obraźliwe dla zwierząt. Dlatego aktualnie szalejący wirus nie nazywa się oficjalnie ani „wirusem z Wuhan”, ani „wirusem chińskim”, bo to mogłoby stygmatyzować mieszkańców Chińskiej Republiki Ludowej. A na to Światowa Organizacja Zdrowia w żadnym wypadku nie mogłaby sobie pozwolić (zupełnie bez związku z tym, kto jest trzecim największym sponsorem finansowym tego organu). Nowy patogen nie nazywa się też „wirusem nietoperzym” ze względów, o których pisałem przed chwilą. Nazwano go więc bardzo technicznie i w nawiązaniu do wirusa, który panował głównie w Azji w 2003 roku (SARS), a chorobę przez niego wywoływaną określono po prostu „chorobą koronawirusową z 2019 roku” (COVID-19).
W czasach, kiedy co drugi opuszczający mury uniwersytetu lekarz, epidemiolog albo wirusolog jest prawdopodobnie bardziej „woke” niż studentki ostatniego roku gender studies, trzeba było jeszcze jakoś nazwać warianty tego wirusa. Jest to zresztą prawdopodobnie pierwsza epidemia w historii, kiedy to pacjenci boją się nie tego, że tak w ogóle zachorują, ale raczej tego, że zapadną na konkretną odmianę wirusa. WHO wpadło więc na pomysł, że wykorzysta w tym celu litery greckiego alfabetu. Neutralne i naukowo brzmiące, prawda? Do czasu aż doszliśmy do greckiej litery „Nu”, którą w języku angielskim wymawia się tak, jak wyraz „new”, czyli nowy. Głupio by to brzmiało, gdyby gazety donosiły po prostu o „nowym wariancie” („nu variant”)? Ominięto także kolejną literkę greckiego alfabetu, czyli „ksi”, co niektórzy przypisują niechęci do rozgniewania dobroczyńcy, generalnego sekretarza Chińskiej Partii Komunistycznej – Xi Jinpinga.
Kończąc już ten wątek nazewniczy, chciałbym wspomnieć o innym paradoksie. Oczywiście w związku z pojawieniem się nowego wariantu – niezależnie od tego, że w przypadku wirusa endemicznego takie mutacje mogą się ujawniać nawet co roku przez najbliższe sto lat – pojawiły się wezwania do „zamknięcia granic”. O tyle to groteskowe, że bardzo trudno musi być chyba niektórym jednocześnie wzywać do zamknięcia jednej granicy (głównie lotniczych połączeń z RPA) i pomstować na rząd, że chce uszczelnić inną, wschodnią granicę. I na tym zakończmy może poweekendowy felieton.