Przedsiębiorczość to umiejętność zamieniania szans na zyski. Ta najbardziej ogólna, nawet lekko niedomknięta definicja, jest też moją ulubioną. Akcentuje ona zdolność do rozejrzenia się wokół siebie, rozpoznania okoliczności, wsłuchania się w nie. A następnie, na podstawie tych obserwacji, zbudowanie czegoś nowego, cennego. To bardzo ważny element bycia przedsiębiorczym, ale nie jedyny. Można bowiem w sposób przedsiębiorczy podchodzić nie tylko do dostarczania produktów lub usług w zamian za wynagrodzenie. Przedsiębiorczość jest szeroka. Zyski mogą być niematerialne, niepoliczalne w złotówkach, dolarach czy w euro. Upowszechnienie jakiejś idei też wymaga przedsiębiorczego podejścia. Można być przedsiębiorczym filozofem, naukowcem albo przedsiębiorczym kaznodzieją. „Szanse” i „zyski” to bardzo pojemne terminy.
Oczywiście, przedsiębiorczość przeważnie kojarzy się z biznesem i wariacjami na temat prostej prawdy, że dobrze jest tanio kupić lub wyprodukować, a potem drożej sprzedać. To jak najbardziej słuszne skojarzenie nie wyczerpuje jednak tego, czym przedsiębiorczość jest. Możemy bowiem na nią patrzeć jako na wąską specjalizację, na jaką składa się wiązka umiejętności i cech: skłonność do podejmowania nowych wyzwań, pracowitość, umiejętność pracy z ludźmi czy odgadywania potrzeb rynku – a więc innych ludzi. Możemy też jednak patrzeć na przedsiębiorczość jako na funkcję, którą może, w pewnych okolicznościach, wziąć na siebie każdy z nas. W takim modelu nie musimy mieć urzędowego potwierdzenia naszej przedsiębiorczości, nie każdy przedsiębiorczy człowiek musi prowadzić działalność gospodarczą, mieć spółkę, zasiadać w zarządzie. Przedsiębiorcą może być wtedy każdy mikroinnowator, który znajdzie szansę i przekuje ją na zysk. Dzięki jego pomysłowi wszyscy wokół niego mogą mieć się lepiej.
Kimś takim był człowiek z którym, jeszcze jako student i uczestnik programu Work & Travel, lata temu pracowałem w Ameryce. Zauważył on, że ladę z lunchem można przestawić i dzięki temu zrobić w naszej kantynie dwie kolejki zamiast jednej. Chciał tylko przestać spóźniać się z przerwy do pracy, ale dzięki niemu wszyscy przestaliśmy to robić. Właściciel firmy, która nas zatrudniała, zanotował dzięki temu zysk, ale my też, nasza praca była, jak to w Ameryce, liczona co do minuty. Stanie w kolejce po hamburgera mogliśmy zamienić na zarabianie. I to dzięki szeregowemu pracownikowi oddelegowanemu do taśmy, który może nawet nie wiedział, że gdzieś w Europie centralnej jest taki kraj, w którym na wszystko trzeba mieć papiery.
Przedsiębiorczość, widziana właśnie jako funkcja, jest zresztą starsza niż państwa. Nie musi być zadekretowana, nie powinna być limitowana, ma za to wiele wspólnego z twórczą destrukcją, która zastępując stare rozwiązania nowymi, pozwala nam na rozwój. Nie tylko na polu biznesu i przemysłu, ale też w tak, zdawać by się mogło, odległych od nich dziedzinach jak sztuka. Przekonuje o tym Simpson, libertarianin i artysta garściami czerpiący ze współczesnej popkultury. W swojej rozprawie doktorskiej pt. „Wolność i twórcza destrukcja” umiejętnie wskazuje na państwowy mecenat w sztuce jako ograniczenie naturalnego dla ludzi procesu poszukiwania coraz lepszych rozwiązań – także, a może nawet przede wszystkim – poszukiwania poprzez podważanie tych już istniejących. Może to być organizacja pracy w fabryce, techniki sprzedaży, albo oferta sklepu wysyłkowego. Ale może to też być styl malarski. Za każdą z tych aktywności stoi zawsze jakaś ekspresja myśli, różnie ukierunkowana, ale zawsze twórczo starająca się przebudować rzeczywistość. Nie warto jej tłamsić. Warto pozwolić działać. Przedsiębiorczym można być na wiele sposobów i wymyślenie, jak przekuć szanse na zyski, zawsze będzie zaproszeniem do działania, a nie zamkniętym katalogiem. Także dla malarza, nie tylko biznesmena.
Przedsiębiorczość bierze się z naszej niedoskonałości, z tego, że żaden z ludzi nie jest w stanie wiedzieć wszystkiego, umieć wszystko i wszystko przewidzieć. Potrzebujemy przedsiębiorczości po to, aby skuteczniej ze sobą współpracować, aby uzupełniać swoje słabości cudzymi siłami i w ten sposób wzajemnie zaspokajać swoje potrzeby. Właśnie dlatego przedsiębiorczość powinna być dla wszystkich. Ci, którzy chcą funkcję przedsiębiorcy pełnić na cały etat, powinni móc to robić, a urzędnikom trzeba podpowiadać, że wypełnianie dokumentów, sprawozdawczość, raportowanie i kręcenie kołami w błocie coraz bardziej komplikującego się i niejasnego prawa, to nie jest przedsiębiorczość, tylko co najwyżej przymusowo przyznana przedsiębiorcy franczyza bycia kolejnym urzędnikiem państwa. Wystarczyłoby znosić ograniczenia, ale znosić je dla wszystkich, nie premiować tych, którzy już są duzi, zmusić ich do konkurencji z mniejszymi, mającymi nowe pomysły. Nie powinniśmy przy tym w życiu patrzeć jako na przedsiębiorców tylko na tych, którzy tak mają napisane na Linkedinie. Przedsiębiorcą może być każdy, o ile chce, każdy z nas może zamieniać szanse na zyski. A inni zadecydują, czy to nam udało się je wykorzystać i wypracować wartość, która będzie im służyć.
Marcin Chmielowski