Niewielka firma w centralnej Polsce. Właściciel, nazwijmy go Jerzym Pracowitym, ma duże doświadczenie. Działalność gospodarczą prowadzi od początku lat 90. Dlaczego zdecydował się kiedyś na pójście „na swoje”? Nie tylko dlatego, że praca w biurze konstrukcyjnym była dla niego nudna, po prostu niesatysfakcjonująca. To były lata, gdy wszystko wydawało się możliwe. Wszystko niemal stało w zasięgu ręki i było do osiągnięcia. Dopiero hiperinflacja, a potem balcerowiczowskie tzw. chłodzenie gospodarki, uświadomiły wielu przedsiębiorcom, że prowadzenie własnego biznesu nie będzie łatwe. Na to wszystko, z roku na rok, nakładały się rosnące daniny i powinności wobec państwowej administracji.
Jerzy, jak to się mawia, z niejednego pieca chleb jadł. Lubi, to co robi. Potrafi robić to, co lubi. Przy tym posiadanie własnego biznesu dawało mu (i jeszcze daje) poczucie pewnej niezależności. Wszystko szło raz lepiej, raz gorzej, ale systematycznie – do przodu. Wydawać by się mogło, że zdywersyfikowana działalność nie tylko bilansuje rachunek zysków i strat, że pozwala elastycznie panować nad strumieniem przychodów oraz nad kosztami. Przy tym zapewnia bezpieczeństwo pracownikom i stabilizację rodzinie Jerzego.
Koronawirus nawiedził firmę
Gdy jednak u jednego z pracowników w połowie kwietnia test na obecność koronawirusa wyszedł pozytywny, nikt nie spodziewał się, że w firmie wszystko momentalnie stanie. Teksty na COVID-19 raz wychodziły tak, innym razem „owak”. Nie wchodząc jednak w szczegóły: w efekcie nałożonej kwarantanny dziewięciu kluczowych pracowników firmy zostało „uziemionych”, czyli wyłączonych z pracy. Placówkę bankową, którą Jerzy wziął we franczyzę, w jednej chwili zamknięto i zaplombowano. Nawet nie mogli zabrać ze sobą laptopów. Ze względu na RODO funkcjonowanie placówki okazało się niemożliwe, zdalnie nie da się tu nic zrobić. Lokalne targowisko co prawda działa, ale objęci kwarantanną stali pracownicy firmy, na czele z panem Jerzym, de facto utracili nad nim kontrolę i nie mogą pobierać opłat.
Firma pana Jerzego nadal stoi, a on czuje się bezsilny. Przychodów nie ma. Koszty stałe – podobnie jak to jest w przypadku dziesiątków tysięcy małych firm – nie ma zmiłuj, trzeba płacić. W tym duże obciążenie, czyli ZUS. Według obowiązujących przepisów, za pierwsze 33 dni „niezdolności do pracy” zapłacić pracownikowi musi pracodawca. Na podstawie decyzji Sanepidu, kwarantanną zostali objęci właściciele firmy i pracownicy, którym za czas tejże kwarantanny płaci oczywiście pracodawca.
Jeśli dotyczyłoby to pojedynczego pracownika i w normalnej sytuacji, gdy działalność firmy nie jest sparaliżowana, nie byłoby żadnego problemu. A tak problem jest i to poważny. Tego z perspektywy „Warszawki”, decydentów układających misterne plany pomocy w ramach kolejnych wersji tzw. tarczy antykryzysowej, z pewnością nie widać. Nie widać też innych problemów, dołujących drobnych przedsiębiorców w tzw. terenie. A szkoda, bo łatwo się mówi, że na nich polska gospodarka stoi, bo MŚP generują blisko 70 proc. krajowego PKB.
Wiatrak w zamrażarce
Pan Jerzy ma jedno życzenie. Żeby przetrwać i żeby wszystko wróciło do normy, a być może do jakiejś nowej całkiem „normalności’. A właściwie dwa życzenia: chce też rozpocząć nową inwestycję w dziedzinie OZE, a konkretnie energetyki wiatrowej. Jeszcze przed wybuchem epidemii zaprojektował – nie korzystając z dotacji na ten cel – wysokowydajny wiatrak nowej generacji. Wiatrak oparty jest na niewielkiej, wysokosprawnej turbinie. Cichy, osiąga przy tym niesamowite wyniki, przy jednoczesnym zmniejszeniu jej rozmiaru, więc przepisowe ograniczenia lokalizacji nie są przeszkodą przy jego wykorzystaniu. Jerzy przez siedem długich lat projektował nową turbinę wiatrową.
Teraz jest pandemia a wiatrak „czeka” w gospodarczej zamrażarce. Nie pracuje, więc nie zarabia ani nie przynosi korzyści środowisku naturalnemu. Firma Jerzego Pracowitego przecież stoi. Nie ma kto nowej inwestycji obsłużyć.
Pytamy go, jak widzi przyszłość swojego biznesu? Żartobliwie odpowiada: „Proszę odmówić za nas trzy zdrowaśki”. Bo co ma więcej powiedzieć?