Tylko jedna jedyna hospitalizacja Borisa Johnsona (kiedy to był w stanie, w którym można się było spodziewać najgorszego) wystarczyła, aby wcielić w życie działanie szokowe, które uderzyło w rząd konserwatystów, rządzący obecnie w Wielkiej Brytanii. Ale wpływ, jaki miał na tę czcigodną partię kryzys wywołany koronawirusem, znacznie przekracza wpływ wspomnianego wyżej traumatycznego epizodu. Rok po tym, jak BoJo został wybrany na przywódcę torysów, kryzys wywołany koronawirusem w sposób spektakularny uwydatnia rewolucję, jakiej pragnął premier.
Katastrofa gospodarcza, spowodowana zamrożeniem gospodarki, zmusiła partię do złamania jej starych zasad. I tak, B. Johnson, ten, który zawsze żarliwie bronił liberalizmu, rozwagi fiskalnej i polityki wolnego rynku, wprowadził kraj w masowy plan ratowania gospodarki przez państwo, czego wyrazem – przede wszystkim – była wypłata pensji dla 9 milionów Brytyjczyków, którzy przez kryzys zostali zmuszeni do pracy w niepełnym wymiarze godzin (znaleźli się częściowo na bezrobociu).
Mowa więc o świadomym i zamierzonym interwencjonizmie, który jednak zrodził wśród członków partii pewne pytania. Baronowie partyjni zastanawiali się nawet, czy premier poprzez swoje działania nie przyjmuje założeń „socjalizmu”, kiedy to ogłosił swoją „rewolucję infrastruktury’” po to, aby ożywić gospodarkę i na dodatek, pod koniec czerwca tego roku, odmówił powrotu do ograniczeń wydatków budżetowych. BoJo odpowiedział baronom słowami: „Nie jestem komunistą, ale myślę, że stworzenie warunków niezbędnych dla pobudzenia gospodarki rynkowej, również należy do zadań rządu”.
Popularny pragmatyzm
W pewnym stopniu ten spektakularny zwrot w działaniach partii spełnia obietnice Borisa Johnsona składane w ramach kampanii wyborczej zakończonej zwycięsko w grudniu ubiegłego roku. Cała strategia wyborcza premiera, opracowana przez jego szarą eminencję Dominica Cummingsa opierała się na zdobywaniu nowego elektoratu, zamieszkującego dotychczasowe tereny wyborcze laburzystów, tzn. północno-wschodnią i środkową Anglię. Od tej pory, premier nie przestaje chwalić polityki „przywracania równowagi” na tych właśnie terenach, jego zdaniem zbyt długo zaniedbywanych. I tak, premier obiecał tym regionom dziesiątki miliardów inwestycji i przeniesienie agencji rządowych na północ. Przedstawił nawet pomysł przeniesienia czcigodnej Izby Lordów do miasta York…
Sześć miesięcy po tym jak odniósł dla torysów największe zwycięstwo parlamentarne, jakie odnotowano od czasu Margaret Thatcher w 1987 roku, Boris Johnson czuje się na tyle silny, aby wstrząsnąć swoją partią. Ale tu i tam wyczuwalny jest partyjny opór. Głosy oponentów są słyszalne szczególnie przy gorących tematach, takich jak sprawa Huawei.
W samej Partii Konserwatywnej niektórzy boją się tej zmiany bazy elektoratu wyborczego, ponieważ uważają, że wiąże się to z ryzykiem stania się zakładnikiem pozyskanych na lewicy nowych wyborców. Nie będzie łatwo jednocześnie zadowolić elektorat w niebieskich kołnierzykach (z północy) i ten w czerwonych spodniach (z południa) – słusznie podsumowuje „The Economist”. Natomiast Boris Johnson chce skierować torysów w stronę „społecznego konserwatyzmu” lub „popularnego pragmatyzmu”.
Zmiany także personalne
W tym samym czasie, gdy potrząsa linią polityki, Boris Johnson chce zrobić to samo ze strukturami władzy. Premier, namawiany wciąż przez Dominica Cummingsa, chce wstrząsnąć całym systemem, zaczynając od służby cywilnej, która – jak ocenia – tkwi w swoich starych nawykach biernie przyglądając się marnotrawieniu pieniędzy.
Warto zauważyć, że taka ofensywa premiera zebrała już, pod koniec czerwca, swoją pierwszą poważną ofiarę – mowa o rezygnacji, jaką ogłosiła osoba piastująca najwyższe stanowisko urzędowe służby cywilnej w Wielkiej Brytanii, co miało zresztą efekt swoistej politycznej bomby. Osoba ta, a więc główny sekretarz gabinetu premiera i jednocześnie Doradca Bezpieczeństwa Narodowego, Mark Sedwill, ma odejść we wrześniu. Cummings chce nowych ludzi, swoich ludzi.
Boris Johnson, prezentując otwarcie i zdecydowanie nową linię „polityki państwowej”, którą odcina się on od credo konserwatystów ryzykuje, że pogrąży swoją partię w głębokim kryzysie tożsamościowym. Przy najbardziej optymistycznym dla niego scenariuszu będzie się musiał tylko uporać z gorącymi głosami oponentów.
Właściwie wszystko będzie zależało od wyników jego działań. A w okresie, gdy Wielka Brytania musi stawić czoła najgłębszej od trzystu lat recesji (spowodowanej epidemią Covid-19) i przy wciąż jeszcze istniejących pobrexitowych zawirowaniach, wyprawa „na pełne morze”, jaką przedsięwziął Boris Johnson jest wyprawą na bardzo niepewne wody.
Żródło: Arnaud De La Grange/„Le Figaro”