Polskie uczelnie już regularnie plasują się na szarych końcach corocznych zestawień. Czy winne temu są niedoskonałe rankingi, czy też zwyczajnie bardzo słaby poziom polskich szkół wyższych? Rankingi, mimo swoich wielu „wad”, dobrze odzwierciedlają realia światowej edukacji. A nasze uniwersytety? Wydaje się, że i tak dużym sukcesem jest pojawienie się dwóch z nich w tych zestawieniach, biorąc pod uwagę polskie realia. Zagraniczne uczelnie po prostu szybciej i efektywniej się rozwijają. Ich nowoczesne, innowacyjne podejście pozwala im na tak wysokie noty w tych rankingach. Polskim uczelniom trudno więc będzie kiedykolwiek wygrać ten edukacyjny wyścig.
O Szanghajskich rankingach w pigułce
Najpopularniejszym i wydającym się dawać najbardziej miarodajne wyniki rankingiem jest Lista Szanghajska. To zestawienie najlepszych uniwersytetów, swoje wyniki prezentujące co rok. Niezmiennie w czołówce od lat spotykają się ci sami amerykańscy i brytyjscy rywale – Uniwersytet Harvarda, Stanforda, Oxford czy Cambridge. Listę Szanghajską przygotowuje Uniwersytet Jiao Tong w Szanghaju. Tak naprawdę najbardziej liczą się w niej szeroko rozumiane międzynarodowe sukcesy naukowe. Pod uwagę bierze się także liczbę absolwentów oraz pracowników, którzy otrzymali Nagrodę Nobla lub Medal Fieldsa, liczbę najczęściej cytowanych naukowców, liczbę publikacji w czasopismach „Nature” czy „Science”, liczbę publikacji wymienionych w wybranych indeksach cytowań (Science Citation Index- Expanded oraz Social Sciences Citation Index). W zestawieniu uwzględnia się również rangę osiągnięć w stosunku do wielkości uczelni.
Właśnie w tym rankingu znalazły się dwie polskie uczelnie: Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet Warszawski. Niestety, oba poza pierwszą 300.
– Nie mamy szans, by zająć w rankingu szanghajskim wysokie pozycje, bo uczelnie są oceniane według takich kryteriów, jak liczba wykładowców i absolwentów z tytułami noblisty czy liczba publikacji pracowników naukowych w najbardziej prestiżowych periodykach. Takich osiągnięć mamy mało, bo u nas badania opisywane są po polsku, czyli w języku mało popularnym w środowiskach naukowych świata – mówi prof. Franciszek Ziejka, były rektor Uniwersytetu Warszawskiego.
Jednak mimo wielu braków i stronniczości, rankingi cieszą i będą się cieszyć wysokim poziomem akceptacji wśród zainteresowanych. Wynika to głównie z ich prostoty i zorientowanego na odbiorcę typu informacji. Dlatego należy się spodziewać, że liczba rankingów wzrośnie. Jednym ze sposobów na odnalezienie drogi, w gąszczu często niezrozumiałych kryteriów i złożonych zestawień, jest ich zdroworozsądkowa weryfikacja. Ciekawym rozwiązaniem jest na przykład porównywanie zbyt ogólnych rankingów globalnych z tymi narodowymi, które zazwyczaj pokonują ograniczenia tych pierwszych
Co nas różni?
Tak naprawdę rok w rok czołówka światowych zestawień się nie zmienia. Amerykańscy giganci zdają się nie mieć sobie równych. W czym więc polskie uniwersytety nie dorównują tym zachodnim?
Uniwersytety biznesem
Pierwszą zasadniczą różnicą jest sposób traktowania polskich uniwersytetów. Za granicą uczelnie, za które słono się płaci, są de facto komercyjnie zorientowanym przedsiębiorstwem. Studenci są klientami, a kadrę nauczycielską porównać można do pracowników prestiżowej korporacji, od których oczekuje się rezultatów. Wśród uniwersytetów można odczuć niekończącego się ducha rywalizacji, który wymaga od nich ciągłych ulepszeń. Wykładowcy rozliczani są z efektów swojej pracy, a przy tak sowitych wynagrodzeniach każdy z nich łamie sobie głowę, jak osiągnąć najlepsze wyniki.
W Polsce system uniwersytecki jest dużo mniej sprofesjonalizowany i zorganizowany. Nad szkołą, instytucją publiczną, wciąż wisi duch PRL-u, którego trudno wypędzić.
Podobnie zauważa Philip Altbach, dyrektor Center for International Higher Education w Bustonie. – Jednym z problemów Europy Środkowej i Wschodniej jest fakt, że tamtejsze uniwersytety nie są należycie umiędzynarodowione. Ich budżety są skromne i wciąż wisi nad nimi dziedzictwo komunizmu, zwłaszcza w Rosji, ale także i w pozostałych krajach regionu – tłumaczy.
Jak, a nie dlaczego
Amerykańskie uniwersytety podchodzą też zupełnie inaczej do samej nauki. U nich celuje się w praktykę. Pytanie, które zadaje się na samym początku brzmi: ,,Jak?” A nie: ,,Dlaczego?”. Zagraniczni studenci sami dochodzą do wniosków, że jakiś konkretny wzór jest prawdziwy dzięki dużej liczbie eksperymentów. W Polsce jest inaczej. Uczniowie z reguły analizują dogłębnie dane twierdzenia, by dopiero potem przejść do praktyki. Taka forma nauczania jest nieefektywna i za mało nowoczesna, by móc osiągać jakikolwiek sukcesy za granicą.
Sztuka dla sztuki
Uczelnie amerykańskie mają też zupełnie inne priorytety. Ich wyróżniającym się celem jest jak najlepsze przygotowanie do znalezienia dobrze płatnej pracy. Uniwersytety znają panujące zapotrzebowania rynku. Dowodzi tego choćby skład amerykańskich rad w uczelniach, w które wchodzą przedstawiciele interesariuszy. Menedżerowie dużych firm, wybitni adwokaci czy pracownicy renomowanych banków najlepiej wiedzą, co dla studentów jest dobre.
W Polsce takie nastawienie nierzadko jest krytykowane, a rozwijanie, często niepotrzebnej, wszechstronnej edukacji wynoszone na piedestał.
– Uczelnia musi przygotowywać studenta do funkcjonowania w społeczeństwie. W ramach licencjatu student powinien uzyskiwać konkretne uprawnienia zawodowe. Natomiast magisterium powinno bardziej przygotowywać do podjęcia pracy naukowej, rozszerzać horyzonty itd. Chorobą polskich uczelni jest brak kształcenia studentów w zakresie zarządzania zespołem, przedsiębiorczości, umiejętności miękkich, inwentyki. Sama wiedza nie wystarcza. Konieczne jest, by absolwent umiał ją stosować – mówi prof. dr hab. Andrzej Rabczenko z Politechniki Warszawskiej.
Wysoka cena w parze z jakością
Budzącą najwięcej oporów i obaw jest kwestia opłacania studiów. Wymarzone amerykańskie szkoły są z reguły bardzo drogie. Za tak wysokie czesne oferują jednak jakość i możliwie szybkie spłacenie kredytu poprzez możliwość rychłego podjęcia dochodowej pracy. W Polsce studia dzienne są bezpłatne, dlatego często uczniowie wybierają kierunki, które wydają się abstrakcyjne i zupełnie niepotrzebne na rynku pracy. Mogą się one utrzymać tylko dlatego, że nikt w Polsce uniwersytetów z efektywności ich pracy nie rozlicza. Uczelnie polskie dostają bowiem pieniądze za każdego przyjętego studenta. Szkoły idą więc w ilość, a nie w jakość.
Teoretycznie zmienić to miała nowa ustawa Nauka 2.0, która zakłada, że na jednego nauczyciela akademickiego nie może przypadać więcej niż 13 uczniów. Na razie jednak niewiele się zmieniło, bo uczelnie tylko symbolicznie skorygowały limit przyjmowanych studentów. Konsekwencją mniejszych pieniędzy dostawanych z budżetu jest też słabo wykwalifikowana kadra nauczycielska. Ze względu na małe zarobki ci lepsi nie zostają na uczelniach. Prywatne biznesy oferują dużo więcej perspektyw i oczywiście wyższe wynagrodzenia.
Licealna matematyka na studiach
Sam proces rekrutacji jest już negatywnie obciążony, co sprawia, że uczelnie z roku na rok konkurują o coraz mniejszą liczbę zainteresowanych. Na pierwszy rok przyjmowani są ówcześni maturzyści, a minimalne progi na uniwersytetach zdają się nie istnieć. Granicą naboru jest jedynie limit miejsc na poszczególnych kierunkach. Wyższą jakość z reguły prezentowali uczniowie na studiach technicznych. Zdarzało się jednak, że uczelnie musiały organizować dodatkowe lekcje z matematyki, by nadrobić program licealny, z którym studenci zdawali się nie być zaznajomieni.
Jeśli sytuacja edukacji w kraju się nie poprawi, przed polskimi uniwersytetami maluje się szara przyszłość. Jedyną ścieżką dla naszych rodzimych uczelni jest kolejne wprowadzanie ustaw nowelizujących kulejący system edukacji. Długie, skomplikowane i zawiłe wprowadzanie reform nieszybko jednak pozwoli temu naszemu Uniwersytetowi Jagiellońskiemu osiągać porównywalne wyniki do bostońskiego Harvardu.