Po lipcowym szczycie Rady Europejskiej ws. wieloletnich ram finansowych wielu ogłaszało sukces negocjacji. Unijni przywódcy mieli się dogadać co do wysokości budżetu na kolejnych siedem lat oraz kwoty Funduszu Odbudowy. Ewentualne warunkowanie wypłat tzw. zasadą praworządności miało zaś zależeć od jednomyślnej zgody wszystkich krajów należących do Wspólnoty.
Pisałem wówczas, że w takie ustalenie nie wierzę. Nie wierzyłem dlatego, że od początku uważałem i tylko się w tym przekonaniu utwierdzam, że pieniądze z UE są i będą narzędziem szantażu wykorzystywanym jak kij na tych, którzy ośmielą się mieć swoje zdanie.
Jak to będzie według mnie działać? Mechanizm jest prosty, albo dane państwo godzi się na rewolucję obyczajową forsowaną przez liderów Unii, albo nie dostanie pieniędzy. „Ale przecież chodzi o praworządność, a nie o żadne obyczaje” – obruszy się ktoś na taką tezę. Praworządność to słowo tak pojemne, że bez jasnej i bardzo dokładnej definicji nie ma nic prostszego, niż napełnić je dowolną treścią. Unia dryfuje zaś coraz bardziej w stronę organizacji, której priorytetem jest realizacja ideologicznej agendy, agendy skrajnie lewicowej i nie mającej nic wspólnego z polskim porządkiem prawnym, w którym życie jest chronione od poczęcia, a małżeństwo to związek mężczyzny i kobiety. Kto nie wierzy, niech sobie wygoogla niedawną wypowiedź szefowej Komisji Europejskiej wprost wskazującej na konieczność prawnego rozpoznawania w UE związków osób tej samej płci.
Teraz z Brukseli płyną sygnały o tym, że niemiecka prezydencja w Radzie UE ustaliła z Parlamentem Europejskim, że o tym, czy tzw. praworządność jest, czy nie jest przestrzegana, decydować będzie Rada UE większością kwalifikowaną. Innymi słowy nie będzie mowy o zawetowaniu blokady funduszy przez pojedyncze państwo. W praktyce oznacza to, że Polska może być ich z dużą łatwością pozbawiona, bo ma nie taki Sąd Najwyższy, Trybunał Konstytucyjny albo nie takie prawo rodzinne, jakiego życzą sobie lewicowe europejskie elity. Początkowo termin „praworządność” miał się odnosić do naruszeń przy wydatkowaniu unijnych pieniędzy, czyli mówiąc wprost do zwykłego złodziejstwa lub korupcji w dysponowaniu tymi środkami. Obecnie ustalono jednak, że uzyska on szerszy zakres i odnosił się będzie m.in. do kwestii wymiaru sprawiedliwości. A z tego miejsca rozciągnąć można go już praktycznie na wszystko.
Sprawa jest o tyle bulwersująca, że pieniądze z Funduszu Odbudowy Komisja Europejska ma pożyczać na rynkach finansowych, ale spłacać je będą już państwa członkowskie. A to oznacza, że efektywnie Polska może pożyczyć pieniądze, których nie dostanie, a które i tak będzie musiała oddać! Nie, to nie jest żart. To coraz bardziej przerażająca rzeczywistość. Zaciągamy dług, nie dostajemy pożyczonych pieniędzy, ale i tak musimy je oddać. Tak to może wyglądać w skrajnym przypadku.
Polska powinna przestać oglądać się na środku z Funduszu Odbudowy i skupić się na poszukiwaniu własnych narzędzi odbudowy gospodarki. To nie będzie łatwe, ale z pewnością lepsze, niż oddawanie długów za kogoś innego. Należy rozważyć plan uruchomienia prywatnych oszczędności, zarówno gospodarstw domowych, jak i przedsiębiorstw, tak aby pieniądze te pracowały w polskiej gospodarce. Sposobem mogą być tzw. obligacje rozwojowe, nominowane w złotych i skierowane do polskich obywateli, a gwarantowane przez państwo. Mamy własną walutę, potężne państwowe koncerny i kilka innych atutów do wykorzystania, i tu należy szukać sposobów na walkę z kryzysem spowodowanym pandemią. Szukajmy ich zatem czym prędzej, a za unijne pieniądze na takich warunkach grzecznie, ale stanowczo podziękujmy.