Kiedy Leszek Balcerowicz posiadał przemożny wpływ na politykę gospodarczą, a było to szczególnie w latach 2000-2001, z programowej, a czasem bezmyślnej po prostu prywatyzacji najlepszych polskich przedsiębiorstw i banków do państwowej kasy wpłynęło 30 mld zł. Na niewiele to się jednak zdało. Dług publiczny wzrósł w tym czasie z 65 mld z w 1991 r., do blisko 315 mld zł. Z kolei w latach 2009-2010 sprzedano kolejne polskie firmy, tym razem za ok. 30 mld zł, a dług publiczny sięgnął już… 800 mld złotych.
Takie są źródła i podstawy wysokiego długu publicznego. Takie są też praprzyczyny tego, w którym miejscu znajduje się Polska na mapie gospodarczej Europy, oraz czym jest dziś wykoślawiony tą dziką prywatyzacją sektor bankowy i na co mogą liczyć polskie firmy; w tym małe i średniej wielkości.
Sowite prowizje
Zdaniem prof. Witolda Kieżuna z Akademii Leona Koźmińskiego, członka International Academy of Management (USA) i wykładowcy na wielu uczelniach zagranicznych w Europie, USA i Kanadzie „(…) w 1999 r. Bank Światowy przeprowadził badania inwestorów zagranicznych w Polsce. Okazało się, że dawali oni tzw. prowizje za udział w prywatyzacji, a działo to się pod przykrywką obowiązującego wówczas prawa, nie tylko polskiego. BŚ pozyskał np. informację, że za 3 mln dolarów można było kupić odpowiednią ustawę w polskim Sejmie” (cyt. z książki „Patologia transformacji”).
Wyceny polskich banków były robione przez zagranicznych audytorów. Niby niezależnych, ale często od lat współpracujących z zagranicznymi inwestorami w ich krajach macierzystych. Wysokie koszty tych wycen dodatkowo pomniejszały dochody z prywatyzacji (obszerną pracę na ten temat przedstawił np. dr Ryszard Ślązak). Pierwotnie transfer zysków do spółek matek banków zagranicznych miał być ograniczony do 15 proc. zysku netto danego banku. Potem zrezygnowano i z tego ograniczenia.
W końcowym efekcie naszego otwarcia granic dla transferów kapitałowych po wejściu do UE ok. 80 proc. wartości najbardziej dochodowego majątku narodowego; przede wszystkim sektor bankowy i ubezpieczeniowy, a także przemysł lekki, spożywczy i precyzyjny sprywatyzowano. Wskutek tego polski budżet pozyskał ok. 140 mld zł przez 20 lat. Dużo?
– To, co się wydarzyło w Polsce, w swojej istocie jest podobne do tego, co zaszło wówczas w Afryce. Mieszkałem tam 10 lat i mogłem to dokładnie obserwować i analizować – mówił prof. Witold Kieżun. – Cechą tej prywatyzacji, wykupu własności państwowej dokonanej przez wielkie korporacje międzynarodowe, była bardzo niska cena firm, korupcja, likwidowanie potencjalnej konkurencji metodą tzw. wrogiego przejęcia, kupna przedsiębiorstwa i jego zlikwidowania albo marginalizowania jego działalności.
Demony prywatyzatorów
Prawdziwym skandalem była prywatyzacja bardzo dobrze już wówczas rozwiniętego Banku Śląskiego. Bank ten był nowoczesny, jak na owe czasy dobrze zinformatyzowany, szybko rozwijający się. Dysponował kapitałem akcyjnym blisko 1 bln zł i zaledwie ośmioprocentowym portfelem trudnych kredytów, bardzo niskim w tamtym czasie.
Pierwsza wycena wartości akcji wyniosła ok. 230 tys. zł (starych), a potem ówczesny minister finansów z SLD podniósł ją do 500 tys. zł. W pierwszym notowaniu akcje uzyskały cenę 13,5 raza wyższą od ceny nominalnej, wzrastając do 6,75 mln zł.
Badanie NIK wykazało, że przed prywatyzacją poważnie zaniżono kapitał akcyjny banku oraz zafałszowano zyski. Oprócz dymisji wspomnianego ministra finansów nikomu nie spadł włos z głowy.
Z kolei przy prywatyzacji WBK z Poznania (później BZ WBK) doradzał brytyjski Schroders. Akcje WBK sprzedano za 140 tys. zł (starych) za walor, a pierwsze notowanie na giełdzie wyniosło 350 tys. zł. Najwięcej akcji kupił EBOiR, który już po roku sprzedał cały pakiet Allied Irish Bankowi (AIB) za 3 mld zł! W końcu 2010 roku kontrolowane przez państwo PKO BP chciało odkupić ten bank za… 13 mld zł. Dziś bank prosperuje pod hiszpańskim właścicielem.
Były i inne prywatyzacje. Inwestorzy zagraniczni szybko skupywali akcje, także na GPW, i przejmowali nad polskimi bankami kontrolę. Taki los spotkał np. BRE, powołany w celu wspierania polskiego eksportu, oraz zdrowy wówczas Bank BPH. Pekao SA, po skonsolidowaniu z innymi bankami, sprzedano Włochom z Unicredit za ok. 5 mld zł. Dziś aktywa tego banku wynoszą setki miliardów złotych; udało się go zrepolonizować. W przypadku Banku Gospodarki Żywnościowej akcje w 37 proc. należały do Skarbu Państwa, a reszta do banków spółdzielczych. Ale po sprzedaży swoich udziałów przez przymuszone regulacjami nadzorczymi BS-y, bank trafił do holenderskiego inwestora Rabobank. W 2015 roku połączył się z francuskim bankiem BNP Paribas, a powstały w ten sposób BGŻ BNP Paribas (obecnie z marki banku praktycznie zniknął człon BGŻ) kontrolują Francuzi.
Chyba jednak największym skandalem było sprzedanie Citibankowi najstarszego i o zasięgu międzynarodowym Banku Handlowego w Warszawie, założonego jeszcze w XIX w. przez znanego wówczas i niezwykle skutecznego w działaniu finansistę Leopolda Kronenberga.
Krótko mówiąc, polskie banki, stworzone w dużym stopniu na bazie kapitału i depozytów Polaków, zbyto w czasie dwóch, trzech dekad za ok. 30 mld zł, czyli – szacując ostrożnie – za nie więcej niż 15 proc. ich realnej wartości. Państwo polskie straciło na operacji co najmniej 200 mld zł.
Cicho obecnie siedzący animatorzy i beneficjenci tych prywatyzacji argumentują czasem, że inaczej się nie dało, bo nie było wówczas w kraju pieniędzy. To nie jest trafny argument. Na prywatnych rachunkach w NBP znajdowało się wówczas zdeponowane ok. 8 mld dolarów, a co najmniej drugie tyle stanowiły dewizowe oszczędności Polaków. Również pula rezerwy dewizowej na zabezpieczenie wartości złotego została źle skalkulowana, bo nie było potrzeby tworzenia wtedy aż tak dużych rezerw. Część z nich można było włączyć do procesu prywatyzacji banków. Można było też zaciągnąć np. pożyczki zagraniczne, ewentualnie sprzedawać tylko mniejszościowe zestawy akcji itp.
Wiele było można, ale nic z tego nie uczyniono.
Nieuwzględniane koszty
Dlaczego to wszystko jest tak ważne? Według dra Janusza Szewczaka, byłego głównego ekonomisty SKOK-u, transfer pieniędzy z Polski za granicę, którego nikt nie skwalifikował rozbijając na poszczególne pozycje, w samych latach 2004-2010 osiągnął kwotę 221 mld zł. Składają się na niego m.in.: stosowanie cen transferowych, wypłaty dywidend, unikanie opodatkowania CIT, spekulacje walutowe, których Polska była tylko biernym odbiorcą, wypłaty różnych wynagrodzeń i premii dla zagranicznych doradców oraz ściśle współpracujących z nimi polskich menedżerów. Pieniądze „wyszły” też z kraju w postaci zakupów licencji, zmian logo, wątpliwego konsultingu itd.
Dlaczego to wszystko jest jeszcze dziś ważne? W opinii prof. Leokadii Oręziak z SGH, nawet prywatne banki kierują się przede wszystkim pochodzeniem narodowym kapitału. Służą głównie interesom tych, którzy są ich właścicielami. Niemal obligatoryjnie wspierają firmy z krajów swojego pochodzenia. Przejmowanie rynku bankowego przez obcy kapitał ma zawsze miejsce przede wszystkim w krajach słabych ekonomicznie. Stanowi – jak to kiedyś określiła pani profesor – „jakieś ograniczenie suwerenności”, gdzie nikt w kraju nie ma wpływu na cele, które realizuje zagraniczny bank.
Wbrew temu, co się kiedyś twierdziło, pieniądz jednak ma ojczyznę. Gdy pojawia się kryzys, taki jak na przykład obecnie, kwestia ta nabiera dużego znaczenia. Zmiana paradygmatu postrzegania zagranicznych podmiotów na polskim rynku powinna być już dziś oczywista.
Obecna struktura systemu bankowego w Polsce, uwzględniająca także polskie banki spółdzielcze, jest bliska optymalnego kształtu. Nie ma sensu proponować dalszej renacjonalizacji. Tym bardziej że wiąże się ona z ryzykami politycznymi. Ale być może dałoby się kiedyś wprowadzić takie mechanizmy (nadzorcze? właścicielskie?), które pozwolą objąć polskie firmy troskliwszą, niż dotąd, opieką.