Od dłuższego czasu karmieni jesteśmy przeciekami na temat tego, co znajdzie się w rządowym programie nazywanym Nowym Ładem, czyli planie gruntownej przebudowy Polski w najbliższych latach. Jedne z ostatnich plotek dotycząc pomysłu na poradzenie sobie z zapaścią demograficzną, bo – co trzeba szczerze przyznać – mimo kosztownych ulg na dzieci i programu 500+ Polki nadal rodzą coraz mniej dzieci.
I tak jednym z pomysłów ma być zwolnienie z podatku osób do 30. roku życia, pod warunkiem, że te zdecydują się w tym czasie na dziecko (dodajmy, że dziś i tak osoby do 26. roku życia nie płacą podatku dochodowego). PIT miałyby nie płacić także matki, które urodziły co najmniej czwórkę dzieci. Tu już bez względu na wiek. Ale czy w całości, czy do określonych limitów – tu już politycy nieco się gubią.
Na tym jednak nie koniec. Są też bardziej egzotyczne pomysły. Jakie? Na przykład dofinansowanie aut dla rodzin wielodzietnych. Podatnicy (bo budżet zapełniają przecież właśnie oni) musieliby wziąć na siebie spłatę odsetek od kredytu na taki zakup dla takich rodzin. Mówi się też o kredytach na wzór węgierski. A zatem kto zdecyduje się na dzieci (pod warunkiem, że nie ma więcej niż 40 lat), dostanie nisko oprocentowany kredyt na budowę lub zakup domu. Im więcej dzieci, tym większa szansa na jego umorzenie.
Poza tym ma być jakieś bliżej nieokreślone wsparcie dla dziadków opiekujących się dziećmi w czasie, gdy rodzice pracują. Jednym słowem: jest tego całkiem sporo.
To wszystko oczywiście tylko „wstępne pomysły”, jak zastrzegają politycy. A to jednak trochę dziwi. Przecież premier zapowiadając Nowy Ład mówił o gotowym programie. Dlaczego zatem wstępne pomysły? Póki co prezentacji Nowego Ładu jak nie było, tak nie ma.
Jak nie wiadomo co zrobić, to… daj ulgę
Obserwując wszystkie te „wstępne pomysły”, nie mogę się nadziwić, dlaczego w Polsce panuje dziwne przekonanie, że jeśli istnieje jakiś trudny do rozwiązania problem społeczny, to najskuteczniejszym sposobem na poradzenie sobie z nim będzie wprowadzenie odpowiednich ulg podatkowych lub dziwnych dopłat. Podatki urastają do zupełnie niezasłużonej im rangi, głównego regulatora rynku oraz leku na wszelkie społeczne bolączki. Tymczasem ich rola jest zupełnie inna i dużo prostsza. I to czy nam się to podoba, czy nie.
Podatki są po to, by zapełniać państwową kasę. Zaprzęganie polityki podatkowej do rozwiązywania mniej lub bardziej poważnych problemów społecznych tej funkcji nie zmieni. Co gorsza, im większe są nasze oczekiwania co do liczby rozwiązywanych tą drogą problemów, tym wyższe podatki musimy płacić i tym bardziej skomplikowany system podatkowy sobie fundujemy. Im więcej sprezentujemy sobie ulg, tym więcej oddamy później do państwowej kasy.
Zresztą już tego doświadczyliśmy. W latach 90. ubiegłego wieku, gdy katalog ulg w PIT był najszerszy, pierwszy i jedyny raz podniesiono nam stawki tego podatku. Później, w miarę jak wygaszano ulgi, zrobiło się miejsce na obniżanie stawek. Pech jednak chciał, że obniżeniu stawek PIT do 18 i 32 proc. (później ta pierwsza spadła jeszcze raz do 17 proc.) towarzyszyło wprowadzenie ulgi prorodzinnej (odliczamy z tego tytułu ok. 7 mld zł rocznie) i obniżenie składek ZUS.
Ulga prorodzinna była potrzebna. Ale nie po to, by jakoś zaradzić spadającej dzietności polskich kobiet. Jak pokazują bowiem zarówno ostatnie lata, ale także doświadczenia innych europejskich krajów, ulgi i dodatkowe świadczenia na dzieci (takie jak polskie 500+) wcale problemu nie rozwiązły. Dzieci nadal rodzi się zdecydowanie za mało i z roku na rok raczej coraz mniej niż coraz więcej.
Ale też nie oszukujmy się. W Polsce ulgę prorodzinną wcale nie wprowadzono po to, by dzieci rodziło się więcej. Bez niej najmniej zarabiające osoby nie odczułyby wówczas skutków obniżki. Skala z nowymi stawkami została bowiem tak skonstruowana, żeby straty na obniżonych podatkach były minimalne. Szybko przyszło nam zresztą za to zapłacić. Żaden rząd nie miał dotychczas odwagi zlikwidować kosztownej dla niego ulgi, ale tuż po jej wprowadzeniu podniósł przejściowo stawki VAT. Zarobił na tym mniej więcej tyle, ile podatnicy odliczali od podatku w ramach ulgi na dzieci. Rachunek został wyrównany. A wprowadzone przejściowo na trzy lata wyższe stawki VAT mamy do dziś. Trwa to już 10 lat.
Demograficzne katastrofa za miliardy złotych
Trzeba być naiwnym, aby wierzyć, że tym razem będzie inaczej. Kto nie wierzy, niech porówna, ile do państwowej kasy wkładaliśmy przed, a ile po wprowadzeni ulg prorodzinnych, czy programu 500+. Szastający naszymi pieniędzmi politycy wcale na tych programach nie stracili. Wręcz przeciwnie, do ich dyspozycji jest coraz więcej pieniędzy, które nie zawsze są rozsądnie wydawane. I wcale nie jest tak dlatego – jak próbuje nas czarować rząd – że to zasługa dobrego wzrostu gospodarczego (ten jest, ale nie na tyle duży, by po sfinansowaniu nowych programów wpływy podatkowe rosły w takim stopniu, jak miało to miejsce w ostatnich latach), czy też wskutek likwidacji mitycznej luki podatkowej w jednym czy drugim podatku. Zwyczajnie starym zwyczajem rządzących: co państwo daje jedną ręką, cichaczem wyjmuje z kieszeni podatników drugą. To prawda, że nie wszystkich. Jednak bilans ostatecznie musi się zazwyczaj zgadzać.
Nie okłamujmy się. Wprowadzane coraz to nowe narzędzia, czy to fiskalne (ulgi), czy socjalne jak 500+, problemów demograficznych wcale nie rozwiązały. Są zwyczajnie nieskuteczne. I nie rozumiem, skąd naiwna wiara, że tym razem będzie inaczej.
Programy takie mają inne zalety. Są korzystne z politycznego punktu widzenia. I bardzo skuteczne marketingowo. W istocie ich główną zaletą jest jak dotychczas co najwyżej częściowe wyrównanie nierówności dochodowych w społeczeństwie. I nic ponadto. Kolejne przywileje pokroju tych, które proponuje rząd, bynajmniej tego nie zmienią. Może, poza tym, że niektórzy pomysłodawcy rozwiązań pokroju dopłaty do vanów, jako legitymujący się licznym potomstwem, zafundują sobie samochody rodzinne na koszt podatników.
Ważne jest, co państwo daje, a nie co rozdaje obywatelom
Tymczasem demografowie od dawna mówią o tym, że nie tędy droga. Podkreślają, że ważne są przede wszystkim praca obojga rodziców i możliwości jej łączenia z rodzicielstwem, a zatem dostępność żłobków i przedszkoli (także ich jakość i dobra organizacja pracy), jakość oświaty oraz dostęp do usług zdrowotnych. W tym ostatnim przypadku także do usług związanych ze zdrowiem reprodukcyjnym rodziców.
Można powiedzieć, że każdy z tych elementów jest kosztowny. Ale chyba nie bardziej niż obecnie wdrażane i jak się okazało zupełnie bezużyteczne z punktu widzenia demografii programy. Do tego zresztą jest powołane państwo, aby zapewniać odpowiednią infrastrukturę i warunki do właściwego rozwoju społecznego i zapewnienia bezpieczeństwa obywateli.
To teraz przykład. Jedna z firm deweloperskich proponuje np. budowę niewielkich przedszkoli na 100-110 dzieci za 560 tys. zł (stan deweloperski zamknięty). Nawet jeśli doliczymy do tego koszty działki i niezbędnego wyposażenia, placu zabaw etc. koszt takiego przedszkola z pewnością nie przekroczyłby 1,5 mln zł. A to znaczy, że za 1 mld zł można byłoby wybudować ponad 650 takich nowych przedszkoli w całej Polsce. Oczywiście, gdyby mądrze je zaplanować, tam, gdzie są rodzicom najbardziej potrzebne, a zatem w miejscach, w których jest największa koncentracja pracujących, miałoby to z pewnością większy sens niż niejeden dotychczasowy program rządowy.
W 2019 roku na każde 1000 dzieci w wieku od 3 do 6 lat, miejsce w przedszkolach miało około 734. Dla pozostałych 266 takich miejsc zwyczajnie nie było.
Dla porównania w Polsce w 2019 roku (za rok 2020 GUS nie podaje jeszcze danych) działało 12 594 przedszkoli (bez przedszkoli specjalnych). Czyli za 2 mld zł można byłoby ich liczbę zwiększyć o 10 proc. A przypomnijmy, z tytułu samej ulgi na dzieci w 2019 roku podatnicy odliczyli … niemal 7 mld zł. Program 500+ od początku jego wprowadzenia kosztował już 87,4 mld zł. Warto się zastanowić, ile rozwiązań sugerowanych przez demografów dałoby się za takie kwoty sfinansować.
Im mniej narodzin, tym mniej przyszłych matek
Gdyby rząd faktycznie myślał o szukaniu narzędzi prorodzinnych, powinien pomyśleć raczej o takich rozwiązaniach, jak np. dodatek rodzinny do emerytury. Ale nie, jak chcą niektórzy politycy, w formie dopłaty z pieniędzy podatników do emerytur matek, które urodziły określoną liczbę dzieci, ale poprzez transfer części płaconych przez te dzieci składek bezpośrednio na emerytalne konto rodzica. Wtedy im więcej i lepiej wykształconych, a zatem i lepiej zarabiających dzieci, tym dostatniejsza byłaby starość rodzica.
Ale nawet i takie rozwiązanie niekoniecznie musiałoby się w praktyce sprawdzić. Kto bowiem w młodym wieku, a zatem wtedy, gdy planuje się powiększenie rodziny, myśli o starości i tym, z czego będzie żył na emeryturze? Szczególnie, że zaufanie do państwa, jako gwaranta środków na starość, jest dziś w społeczeństwie niemal zerowe. I trudno się temu dziwić, skoro jesteśmy świadkami kolejnego oszustwa emerytalnego. Bo jak inaczej nazwać to, co ma się dziś stać z OFE i opłatą przekształceniową? A to nie pierwszy taki przypadek. Raz już także poprzednio rządzący sięgnęli do emerytalnych oszczędności Polaków.
Dlatego w ostatecznym rozrachunku zaufałbym jednak sugestiom demografów. Jeśli chcemy mieć więcej dzieci, trzeba stworzyć warunki, by po pierwsze Polacy mogli te dzieci mieć, także wtedy, gdy są z tym kłopoty. A po drugie, by posiadanie dziecka nie wywracało życia zawodowego rodziców do góry nogami tylko dlatego, że pieniędzy zebranych od podatników brakuje na zapewnienie odpowiedniej infrastruktury przedszkolnej i szkolonej, a także odpowiedniej darmowej edukacji, opieki pozaszkolnej oraz – co równie ważne – odpowiedniej opieki zdrowotnej. Także tej, które obecna kiedyś była w przedszkolach i szkołach.
Warto to przemyśleć. Czasu nie mamy przecież zbyt wiele. Im mniej dzieci rodzi się teraz, tym mniej będzie ich też w przyszłości. Bo zwyczajnie zbyt mała będzie liczba tych, którzy będą je w przyszłości rodzić. Chyba, że rządzący liczą na cud i to, że w starzejącym się szybko społeczeństwie z coraz mniejszą liczbą młodych kobiet, dzieci zacznie rodzić… rosnąca armia emerytek.