W ekonomii od stuleci trwa spór o to, co jest ważniejsze: popyt czy podaż. Jedni twierdzą, że popyt, bo firmy mają motywację do tego, żeby inwestować wtedy, kiedy znajdują nabywców na swoje towary i usługi. Inni wskazują, że decyduje podaż, która niejako z definicji wytwarza zapotrzebowanie na samą siebie. Za woalem pieniądza dokonuje się zatem wymiana, które ma miejsce tylko wtedy, kiedy jest co wymieniać. Stąd to po stronie produkcji leży klucz do wzrostu.
Dyskusja ta angażowała najznamienitsze umysły zajmujące się ekonomią. Powstawały monumentalne dzieła i rozbudowane traktaty, przedstawiano teoretyczne i empiryczne dowody na rzecz jednej lub drugiej tezy. Wydaje się jednak, że w tym wypadku rację mogą mieć obie strony. Nie ma podaży bez popytu i nie mam popytu bez podaży. Oczywiście jest zestaw dóbr, na które ludzie zawsze będą zgłaszać zapotrzebowanie, takich jak choćby jedzenie. Ale są też takie, które chcemy mieć nie dlatego, że są nam koniecznie potrzebne do przetrwania. Np. chęć posiadania drona nie jest immanentną cechą natury człowieka, nie zaspokaja on także naszych elementarnych potrzeb. Niemniej wielu chce go mieć.
Polityka gospodarcza powinna umieć wyważyć i dostosować odpowiednie narzędzia, tak aby po stronie popytowej i podażowej działo się dobrze. W ostatnich latach w tym obszarze mieliśmy do czynienia z czymś, co najbardziej pasuje do myśli keynesowskiej. Innymi słowy państwo poprzez ekspansywną politykę fiskalną zwiększa dochód rozporządzalny gospodarstw domowych, dzięki czemu te mogą więcej nabywać. To był główny cel programów społecznych, poprawa warunków życia ludności, co przy okazji dało znaczny pozytywny impuls rozwojowy o charakterze średniookresowym. W długim okresie jednak taka polityka nie wystarczy. W pewnym momencie pojawi się szklany sufit, którym będą strukturalne bariery rozwojowe. Bo aby móc więcej kupować, musimy też przecież więcej produkować. No chyba że nabywane przez konsumentów towary będą pochodziły z importu, a nasz eksport ma się opierać głównie na wywozie produkcji z fabryk należących do zagranicznych podmiotów.
Przez kilka ostatnich lat próby wspierania strony podażowej gospodarki były raczej nieudolne. Porażką okazał się przez wiele tygodni zapowiadany jako przełom, tzw. estoński CIT. Inne ulgi, mające zachęcić firmy do inwestycji w innowacje i rozwój, także nie przyniosły spektakularnych efektów. Wprowadzano je zbyt ostrożnie i z przesadną troską o zabezpieczenie interesów fiskusa. Tymczasem potrzebne są kroki dużo bardziej zdecydowane. Część z nich była już zresztą zapowiadana, by wymienić choćby preferencję podatkową dla firm zwiększających obroty z działalności operacyjnej. Specjaliści od ekonomii podażowej zarekomendowaliby pewnie także możliwość sprawnego rozliczenia nakładów na inwestycje (tzw. szybka amortyzacja) bez limitów i wykluczeń, a przynajmniej ze znacznym ich poluzowaniem.
Ważna jest także polityka deregulacji i stabilność prawa. Służyć może temu reguła „one in, one out”, czyli nowy przepis musi się wiązać ze skasowaniem z systemu prawnego jakiegoś starego przepisu. Tak aby nie dochodziło do patologicznego namnażania regulacji, w których już trudno się połapać.
Jesteśmy w ważnym dla gospodarki momencie i warto, aby tego czasu nie zmarnować. Potrzebujemy rozwiązań, które pozwolą wzmocnić możliwości produkcyjne polskiej gospodarki. To bowiem jest źródło trwałego dobrobytu.