Polski Ład, który zawiera w sobie plan przebudowy systemu PIT (m.in. podniesienie kwoty wolnej do 30 tys. zł, drugiego progu podatkowego do 120 tys. zł i likwidację odliczenia z tytułu składki zdrowotnej) oparty jest na prostym założeniu: zabrać jednym, by dać drugim. Zdaniem rządzących, obecny system podatkowy stał się bowiem systemem degresywnym, czyli takim, w którym im wyższe zarobki, tym niższe ciężary podatkowe. Dlatego rząd zapowiada przebudowę PIT i wprowadzenie „prawdziwej progresji podatkowej”, a więc systemu, w którym im wyższe dochody, tym wyższe obciążenia podatkowe. Ściślej zaś biorąc, im wyższe zarobki, tym większa ich część ma trafiać na konta fiskusa.
Kara za aktywność
Ciągłe opowiadanie o zbyt małej progresji i mitycznych bogaczach, którzy płacą zbyt małe podatki, to już stały repertuar politycznych wystąpień na temat podatków. Nie do końca zresztą prawdziwy. Do tego nie dość, że trąci on socjalistyczną urawniłowką (wszyscy powinni mieć tyle samo, więc jak ktoś ma więcej, to trzeba mu to więcej zabrać i oddać tym, co mają mniej), to jeszcze uderza w osoby najlepiej wykształcone i najbardziej aktywne zawodowo (dla prawdziwych bogaczy jest przecież przewidziana danina solidarnościowa), które owszem, zarabiają dobrze lub bardzo dobrze, ale bogaczami wcale nie są i często okupują swoje lepsze niż przeciętne zarobki pracą po kilkanaście godzin na dobę.
Podatki nie powinny być dla takich osób karą za ich aktywność. Szczególnie, gdy rząd nie bardzo potrafi sobie poradzić z tymi, którzy zagarniają z rynku naprawdę duże pieniądze, nie płacąc podatków wcale lub płacą niewiele, tak jak duże korporacje z branży nowych technologii. Nie w tym jednak rzecz.
Przede wszystkim warto zastanowić się czy, w Polsce faktycznie progresja była dotychczas zbyt mała dla tzw. bogatych (a raczej bogatszych, bo okazuje się, że w Polsce progiem bogactwa jest 10 tys. zł dochodu miesięcznie), jak twierdzi się w oficjalnych przekazach, nie tylko zresztą rządowych.
Swoją drogą, jeśli mamy żyć na przyzwoitym europejskim poziomie, a za klasę średnią uznaje się kogoś o dochodzie do 10 tys. zł miesięcznie, to nie bardzo wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Przecież to zaledwie nieco ponad 2 tys. euro. Przyzwoita (bo wyższa od płacy minimalnej), ale wcale nie wysoka pensja robotnicza w Niemczech. Jak widać, w Polsce łatwo stać się bogatym. Bo aby zostać za taką osobę uznanym, wcale nie trzeba zarabiać tak dużo.
Matematyka polityczna
Wracając do progresji, sam resort finansów, bazując na danych z 2019 r., podawał, że efektywne opodatkowanie osób zarabiających do 85 528 zł rocznie wynosił 7,34 proc. A zatem średnio taki podatnik po wykorzystaniu ulg i zwolnień oddawał do budżetu 7,34 zł z każdych zarobionych 100 zł. Podatnicy zarabiający powyżej tej kwoty płacili podatek według efektywnej stawki 15,07 proc. Czyli od każdych zarobionych 100 zł oddawali do wspólnej kasy 15,07 zł – a więc ich podatek był wyższy od płaconego przez najmniej zarabiających ponad dwukrotnie.
Jeszcze wyżej opodatkowane były osoby rozliczające się liniowym PIT (19 proc.). Dla nich efektywna stawka podatku to już 17,3 proc., czyli od każdych 100 zł oddawali do wspólnej kasy 17,30 zł. Niemal 2,5 razy więcej niż najniżej zarabiający. Czy zatem osoby wyżej opodatkowane rzeczywiście oddają mniejszą cześć swoich dochodów niż biedniejsi podatnicy? Najwyraźniej tak. Wynika z tego, że dla polityków 17 czy 15 zł to mniejsza część ze 100 zł niż 7 zł. Ot, taka to polska matematyka polityczna.
A tak poważnie: kłopot nie polega dziś, wbrew twierdzeniu rządzących, na tym, że brak jest progresji między najlepiej i najgorzej zarabiającymi Polakami, ale w tym, że progresji tej nie ma w pierwszym przedziale skali, w którym opodatkowanych jest ponad 80 proc. podatników. Tyle że z tej perspektywy ten brak progresji rządzący jeszcze pogłębią, podnosząc próg podatkowy dla drugiej stawki z 85 528 zł do 120 tys. zł. No chyba, że zapowiadana szumnie kwota wolna na poziomie 30 tys. zł okaże się kwotą degresywną, podobnie jak dziś obowiązująca, a zatem tym niższa, im wyższe dochody ma podatnik.
Ciekawy sondaż
A teraz ciekawostka, po którą warto sięgnąć w kontekście dyskusji o progresji. Otóż pod koniec kwietnia firma Research Partner przeprowadziła na panelu Ariadna badanie opinii Polaków dotyczącej systemu podatkowego w Polsce. Co istotne, badanie zostało przeprowadzone na ogólnopolskiej próbie 1109 osób w wieku 18+, dobranej według reprezentacji w populacji Polaków dla płci, wieku i wielkości miejscowości zamieszkania.
Z badania wynika, że prawie 40 proc. respondentów chciałoby, aby w Polsce obowiązywał podatek liniowy i każdy podatnik odprowadzał do budżetu taki sam procent od dochodów. 35 proc. ankietowanych popiera obecny system z podatkiem progresywnym i uważa, że zarabiający więcej powinni płacić procentowo większe podatki. Co jeszcze ciekawsze, 8 proc. badanych uznało, że najlepszy byłby podatek ryczałtowy, czyli podatek, w którym każdy płaci taką samą kwotę niezależnie od dochodu. Tak jak dziś każdy przedsiębiorca płaci stałą, niezależną od wysokości dochodów składkę zdrowotną (tak na marginesie taki podatek jest np. w Czechach dla firm o przychodach na poziomie do ok. 170 tys. zł).
Wynikałoby z tego, że aż 48 proc. Polaków popiera rozwiązania, które z progresją nie mają nic wspólnego. To bardzo ciekawe wyniki. Szczególnie, że dla kolejnych 18 proc. nie ma to najwyraźniej żadnego znaczenia, skoro w badaniu stwierdziło, że trudno powiedzieć, który z systemów opodatkowania jest lepszy.
Warto rozważyć
To jednak nie koniec zaskoczeń wynikających z tego badania. Otóż na pytanie, który z tych systemów opodatkowania jest najbardziej uczciwy, badani odpowiadali się jeszcze bardziej za podatkiem liniowym (41 proc. wskazań) oraz podatkiem ryczałtowym (10 proc. wskazań). Znacznie większe zróżnicowanie widać jedynie w grupach wiekowych. Podatek ryczałtowy preferują osoby od 18. do 24. roku życia (18 proc. wskazań). Aż 39 proc. osób z grupy 45–54 lat wybrało podatek progresywny, natomiast w grupie powyżej 55. roku życia było to 35 proc. badanych, przy średniej 29 proc. dla zwolenników dzisiejszego systemu podatkowego.
Wyniki tego badania powinny dać do myślenia. Szczególnie, że w kontekście przytoczonych wcześniej danych Ministerstwa Finansów dotyczących rozliczenia PIT za 2019 r. można spokojnie przyjąć założenie, że po uproszczeniu systemu podatkowego, czyli likwidacji wszelkich przywilejów podatkowych (nie tylko, jak zawarto w Polskim Ładzie odliczenia składki zdrowotnej, ale też innych ulg i odliczeń), Polacy mogliby płacić PIT według stawki około 7 proc. dla dochodów do 85 tys. zł i 15 proc. dla wyższych. A rząd i tak zbierałby na wspólne cele dokładnie tyle samo, ile zabiera dziś.
Zupełnie spokojnie można byłoby sobie też pozwolić na zwolnienie dochodów do 30 tys. zł rocznie (2,5 tys. zł miesięcznie), jak zakłada Polski Ład, i wprowadzić dla pozostałych jednolitą stawkę liniową w wysokości 12–15 proc. dla dochodów wyższych. Dziś PIT płacony według skali pobierany jest według stawek 17 i 32 proc., a stawka podatku liniowego dla przedsiębiorców wynosi 19 proc.