Kilka słów o bezmyślnym sekowaniu małych rodzinnych sklepików przez urzędników. Tym razem chodzi o samorządowców warszawskich, chociaż inni też pewnie nie są bez winy. Sklepik wiejski, małomiasteczkowy, ale także w większym mieście, jak wiadomo, w dużym stopniu żyje ze sprzedaży alkoholu. W największym chyba z piwa. W mniejszym – win i trunków wysokoprocentowych. Trzeba więc utrudniać właścicielom życie, by ci wreszcie poddali się i rzucili wszystko w diabły…
Limit na koncesję wyczerpany…
Okazuje się, że zgodnie z art. 12 ust. 1, korzeniami tkwiącej jeszcze mocno w PRL, ustawy z dnia 26 października 1982 r. o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi (Dz. U. z 2019 r. poz. 2277, z późn. zm.) rada gminy ustala, w drodze uchwały, maksymalną liczbę zezwoleń na sprzedaż napojów alkoholowych na terenie danej gminy (miasta). Jak należy to zatem rozumieć, urzędnicy i legislatorzy żyją nadal w przekonaniu, że gdy „flaszka” będzie mniej dostępna, to naród trzeźwiejszy. Czy tak jest w rzeczywistości, pokazał kiedyś komunistyczny zakaz sprzedaży i podawania alkoholu do godziny 13-tej, a potem jego reglamentacja, która w okresie słusznie minionym zaowocowała rozkwitem wszelkiej patologii wokół instytucji tzw. „met” (mieszkań prywatnych z alkoholem). Kto żył wtedy, to pamięta, kto nie, warto, żeby wiedział, jak obszerny może być katalog tworzenia absurdów. Problemu alkoholizmu nie wyeliminowano także przez rozrzedzenie Szwedom sieci sklepów i zamknięcie butelek za specjalną kratą.
Wracając do naszej piaskownicy. Radni obdzielają koncesjami, na dodatek odrębnie dla poszczególnych rodzajów napojów alkoholowych. I teraz najciekawsze: od 6 maja 2021 r. Komisja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych m.st. Warszawy odrzuca wszystkie wnioski na sprzedaż napojów alkoholowych w detalu – tu uwaga – „w związku z wyczerpaniem limitów zezwoleń na sprzedaż napojów alkoholowych do spożycia poza miejscem sprzedaży na terenie m.st. Warszawy”. Tak brzmi cytat dosłowny z uzasadnienia tego działania. Nie ma tu znaczenia, czy punkt detaliczny usytuowany jest w restauracji, czy jest to sklep. Na ogół tak się składa, że jest to jednak sklep. Sklepy koncesji nie dostają, bo warszawski ratusz rozdzielił już 131 koncesji pomiędzy restauracje i inne placówki gastronomiczne. Sklepikarze całują więc urzędniczą klamkę.
Sieciówki to nie sklepy, to przecież placówki pocztowe!
Zakaz niedzielnego handlu dla „dużych” paradoksalnie dobija małych. Związkowcy albo są ślepi, albo wykazują tu upór godny pożałowania. Według firmy badającej rynek Nielsen, w 2020 roku upadło aż 1670 małych sklepów, a umocniły się duże sklepy – supermarkety i dyskonty. Dlaczego? Bo teraz każdy jedzie w piątek albo sobotę do sklepu na duże zakupy, a w niedzielę nie kupuje już nic lub niewiele, a gdy naprawdę musi już coś kupić, bo zabrakło mu np. masła, najczęściej pójdzie do małej sieciówki, która jest otwarta. A dlaczego jest otwarta? Bo zgrabnie udaje placówkę pocztową. Nie mówiąc już o napakowanych jedzeniem i wszelkimi napitkami stacjach paliw – tam hulaj dusza bez kontusza. Co za pole do kombinatorstwa, a zarazem hipokryzja!
Z zakazu handlu w niedziele należy najlepiej zrezygnować, zamiast obmyślać obostrzenia dla dyskontów i małych sieci. Do rozważenia jest wtedy ustawowe zobowiązanie do wypłacania przez super i hiper markety oraz dyskonty 150-200 proc. średniotygodniowej dniówki za pracę w ten dzień, dla chętnych. Ale utrzymywanie fikcji, takiej jak dziś, sensu doprawdy nie ma żadnego.