W największym skrócie rzecz ujmując, możemy mieć kilka czynników sprzyjających wzrostowi cen. Mamy zatem czynnik popytowy. Innymi słowy inflacja rośnie wtedy, kiedy z jakichś powodów wzrasta popyt. Poprawia się np. stopa życiowa obywateli, mogą więcej kupić w związku ze wzrostem płac realnych. Do tego dojść może jakiś społeczny optymizm, czynnik o charakterze psychologicznym. Za rosnącymi zakupami nie nadąża zaś strona podażowa, firmy nie mogą wyprodukować tyle, ile nabyć chcą konsumenci. Zapasy się kurczą i ceny rosną.
Inflacja może mieć także charakter monetarny związany ze wzrostem podaży pieniądza. Ta w Polsce faktycznie miała miejsce. Tyle, że chyba wszyscy znamy okoliczności ekspansywnej polityki NBP. Zresztą nie tylko nasz bank centralny podjął działania zdecydowane. Tak robiły także największe banki centralne świata. I nie przekonuje mnie argument, że tamtym można więcej, bo gospodarki tych państw cieszą się większym zaufaniem. Także działania owych banków centralnych budzą zastrzeżenia, a wielu ekonomistów przestrzega przed konsekwencjami. Pytanie jednak, co proponują w zamian. Zatrzymanie tych działań i patrzenie na to, co się stanie, bo przecież podręczniki do makroekonomii nie przewidują takich ruchów? Najpewniej wtedy podniosłoby się larum, że banki centralne są w jakimś spisku, którego celem jest zduszenie światowej gospodarki i doprowadzenie firm i gospodarstw domowych do ruiny. Oczywiście warto pytać o granice tej aktywności, nie twierdzę bowiem, że takowych nie ma. Trzeba jednak rozważać różne scenariusze i dociekać, co jeśli nie to. NBP zrobił to, co musiał, obniżając stopy procentowe i podejmując na rynku wtórnym skup obligacji państwowych i przez państwo gwarantowanych. Świadczą o tym także dobre oceny międzynarodowych instytucji finansowych, które wskazują, że podjęto w Polsce szybkie i konieczne kroki. Warto przy tym dodać, że akurat czynnik monetarny nie stoi za ponad 3-procentowym odczytem inflacji w marcu. Ich źródłem jest kolejny z potencjalnych powodów wzrostu cen.
To czynnik podażowy, na który krajowa polityka pieniężna praktycznie nie może zareagować. Bo co takiego może zrobić bank centralny, aby obniżyć ceny, np. surowców energetycznych na światowych rynkach? Oddziaływanie tutaj jest zatem niemożliwe i wie o tym każdy, kto chociaż trochę interesuje się tematem. A jak pokazuje poniższy wykres, mamy do czynienia ze znacznym wzrostem cen ropy. Baryłka tego surowca typu brent kosztuje obecnie około 65 USD. Podczas gdy jeszcze rok temu było to niecałe 25 USD. Zmiana jest zatem bardzo duża. Ceny ropy po początkowym załamaniu w zeszłym roku spowodowanym pandemią zaczęły wracać do poprzednich poziomów. W ostatnim czasie przyczynił się do tego także kryzys związany z zablokowaniem Kanału Sueskiego przez jeden z kontenerowców. W efekcie benzyna na stacjach kosztuje nie ok. 4 zł, jak przed rokiem, ale w okolicach 5,5 zł. Jak pokazuje GUS, w ujęciu rocznym paliwa do prywatnych środków transportu podrożały aż o 7,6 proc. Cena żywności zaś 0,5 proc. Prawdopodobnie niebawem wzrost cen paliw przełoży się także na inne produkty, w tym te spożywcze. Trudno jednak oskarżać o to politykę pieniężną.