Tereny te stanowiły w minionych wiekach ośrodek hutnictwa żelaza, a osada lokowana była w 1572 r. Jednak 167 aktualnych mieszkańców wsi nie jest potomkami Łemków, którzy osiedlili się tu (na prawie wołoskim) w XVI w.
W Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego z 1888 r. czytamy, że Puławy mają 57 domostw i 359 mieszkańców, a także kościół parafii grecko-katolickiej i szkołę ludową. Żyjący tu Łemkowie, czyli ludność rusińska, byli właśnie grekokatolikami.
Tablica informacyjna we wsi podaje, że „w 1945 roku mieszkańcy Puław dobrowolnie całą wioską zgłosili się do wyjazdu na Ukrainę w nadziei, że nadal będą mogli mieszkać razem. Niestety wbrew oczekiwaniom zostali rozproszeni po różnych miejscowościach. Po wywiezieniu ludzi opustoszała wieś została doszczętnie spalona. Pozostał jedynie stary łemkowski cmentarz otoczony murem z polnego kamienia. Niszczejącą drewnianą cerkiew pw. Ducha Świętego z 1831 r. rozebrano w roku 1950 r. Do lat 50. ubiegłego wieku wieś była zapomniana. Opuszczone sady z czasem zdziczały. Stare kamienne podmurówki domów zarosły chwastami”.
Przedsiębiorczy Zaolziacy
Dopiero w latach 1968–1970 Puławy zostały zaludnione przez polskich repatriantów z Zaolzia. Nie było im łatwo. W Puławach Górnych stała jedynie „opuszczona kamienna owczarnia i gliniany domek, który stał się schronieniem dla pierwszych przybyłych tu rodzin. Przed sprowadzeniem na stałe osadnicy, wykorzystując urlopy wypoczynkowe, przyjeżdżali przygotować sobie prowizoryczne mieszkania. Każda rodzina otrzymała swoją działkę, jednak granice między sąsiadami musieli ustalać sami. Była to bardzo żmudna praca”. W ciągu dwóch lat ze Śląska Cieszyńskiego do Puław przeprowadziło się 19 rodzin (ponad 80 osób) należących do Ewangelicznej Wspólnoty Zielonoświątkowej. Wybudowali nowe domy i pomieszczenia gospodarskie. Zajęli się rolnictwem, a ich gospodarstwa w peerelowskiej rzeczywistości prezentowane były jako wzorowe i godne naśladowania.
Kolejną rewolucję w Puławach przyniosły przemiany społeczno-polityczne trzy dekady później.
– Po 1989 r. stwierdziliśmy, że w całej wsi może pozostać tylko część rolników, bo gospodarstwa 5- czy 10-krowie nie mają racji bytu. Jesteśmy otoczeni górami, lasami, więc gospodarstw nie ma jak powiększyć. W latach 80. mieliśmy największe indywidualne gospodarstwo bydła mlecznego na Podkarpaciu. Jak zaczęła się moda na agroturystykę, to żona była jednym z ośmiu założycieli stowarzyszenia Galicyjskich Gospodarstw Gościnnych „Bieszczady”. Ciężko byłoby pogodzić prowadzenie gospodarstwa rolnego z agroturystyką. To jest biznes, który trzeba polubić. Na to się zdecydowaliśmy – opowiada Daniel Brózda, prezes Beskidzkiego Towarzystwa Turystycznego „Przełom Wisłoka”. Towarzystwo zostało założone w 2002 r. przez przedsiębiorczych mieszkańców okolicznych wiosek. Chcieli rozruszać turystycznie Puławy i okolice. – Wiedzieliśmy, że nie wybudujemy tu fabryki, tylko możemy rozwijać turystykę. Postanowiliśmy, że wybudujemy ośrodek narciarski. Tu jest mikroklimat, który obserwowaliśmy przez lata i doszliśmy do wniosku, że możemy zaryzykować – mówi prezes Brózda.
Wykarczowano górę Kiczerę, która figurowała jako pastwisko. Przy wyciągu postawiono też restaurację, której nie powstydziłby się niejeden ośrodek narciarski w Szwajcarii, choć góra sięga zaledwie 640 m n.p.m. Ponadto na szczycie stowarzyszenie buduje zaplecze gastronomiczno-socjalne. Organizuje też zawody biegaczy narciarskich i planuje postawienie wieży widokowej.
Czas lockdownu
Puławy są atrakcyjne turystycznie nie tylko zimą. Latem Towarzystwo organizuje zjazdy na hulajnogach. Ma też wypożyczalnię rowerów górskich – zwykłych i elektrycznych. Co istotne, przechodzi tędy coraz bardziej popularny Główny Szlak Beskidzki, czyli czerwona trasa przez góry z Wołosatego do Ustronia. Choć wydawałoby się, że wieś jest położona na uboczu, to jednak mimo to, a może właśnie dlatego, turysta zagląda tu często. Rozwija się agroturystyka.
Niestety zarówno dla puławskich gospodarstw agroturystycznych, jak i ośrodka narciarskiego (w skład którego wchodzą cztery wyciągi i wspomniana restauracja) wielkim wyzwaniem okazały się kolejne fale lockdownu związane z pandemią koronawirusa.
– W związku z lockdownem pojawiły się problemy finansowe. Najpierw można było przyjmować gości tylko służbowo, a potem było totalne zamknięcie. W ogóle nie wolno nam było przyjmować gości. Straciliśmy przychody. Początkowo ludzie kombinowali i przyjeżdżali z delegacjami, ale potem rząd się zorientował i to też ukrócił – opowiada Piotr Brózda z gospodarstwa agroturystycznego „Salamander”. – Problem pojawił się zimą (przełom 2020-2021 – przyp. red.), gdy mieliśmy rezerwacje, powpłacane zadatki i goście nie mogli do nas przyjechać. Było to dla nas dużym zmartwieniem, kiedy wyczytałem w obostrzeniach, że zadatki, które były zapłacone, mam obowiązek zwrócić – wspomina.
Właściciele pensjonatu dzwonili do gości, którzy przyjeżdżają co roku na stok narciarski, a ci zgodzili się wykorzystać zadatki w innym terminie. Pieniądze mieli, ale były odłożone na wymianę kotłowni. Na szczęście nowego kotła nie zdążyli zamówić, bo pieniądze się przydały, żeby płacić rachunki i na bieżące wydatki zamkniętego pensjonatu. Później dostali tzw. postojowe 2000 zł miesięcznie i jednorazowo umarzalną pożyczkę 5000 zł z urzędu pracy.
– W jakimś stopniu nas to wspomogło. Psychicznie odpoczęliśmy. Była cisza, spokój, byliśmy sami. Natomiast finansowo jesteśmy do tyłu. Były to pieniądze niemałe, ale jak się wynajmuje, to tych pieniędzy jest więcej – mówi Piotr Brózda.
Z bonu turystycznego skorzystały dopiero trzy osoby. Niektórzy nie mogli tego zrobić, gdyż nie doczekali się na wydanie takiego bonu przez urzędników. Właściciele agroturystyki trochę się go obawiali, bo na początku była to wielka niewiadoma. Piotr Brózda zawiódł się, kiedy zadzwonił na infolinię bonu turystycznego, by spytać, kiedy dotrą pieniądze. Odebrała bardzo niemiła pani i powiedziała, że przecież trzeba czekać 14 dni. Okrzyczała go – co on sobie wyobraża, żeby w ogóle dzwonić… Ale przynajmniej dowiedział się, czego chciał.
Covidowa rzeczywistość
Zimą właściciele pensjonatu nie mieli już telefonów z rezerwacjami, dlatego że stok był zamknięty. A była to najlepsza zima od 16 lat, czyli w całym okresie działalności Ośrodka Sportów Zimowych KiczeraSki. Wyjątkowo długa i dobra.
Członkowie Towarzystwa pomyśleli, że pierwsze dwa tygodnie zamknięcia jakoś przeżyją. Wtedy przyjechało bardzo dużo ludzi na stok, korzystali z białego szaleństwa, ale bez wyciągu. Właściciele nie wypędzali ze stoku ludzi, którzy z dziećmi chcieli pojeździć na sankach i pooddychać świeżym powietrzem (niestety musieli po nich sprzątać mnóstwo śmieci). – Poprzedniego sezonu myślałem sobie, że właściciele wyciągu robią na nim niezły biznes, bo wjeżdżam za 2 zł na górę. Teraz dałbym i 20 zł, żeby tylko ktoś mnie wyciągnął i żebym nie musiał tam wchodzić – żalił się jeden z narciarzy.
Towarzystwo „Przełom Wisłoka” nie mogło sobie pozwolić na dalszy przestój, który przynosił wielkie straty. Problem w tym, że funkcjonuje na kredytach i ma zobowiązania wobec banku. Dlatego członkowie stowarzyszenia próbowali dowiedzieć się, czy bank odroczy im spłatę rat oraz jakie dostaną odszkodowanie za lockdown. Nikt nie był w stanie odpowiedzieć na te pytania. Dlatego po burzliwej naradzie jednym głosem przeszła decyzja o otwarciu. Zbuntowali się i w ramach protestu 10 dni przed końcem zakazu postanowili otworzyć restaurację (w której stosowali wszystkie zalecane obostrzenia) i stok narciarski.
– Ja nie rozumiem, jak na stoku ludzie mogą się zarażać. W pierwszy dzień, jak otworzyliśmy w czasie lockdownu, to najwięcej ludzi przyjechało. Oczywiście ludzie strachliwi nie przyjechali, ale taki zrobiliśmy wtedy obrót, jak nigdy do tej pory. Mimo to tego sezonu mieliśmy co najmniej o jedną trzecią mniejszy obrót. Jak to ruszyło, a turyści przyjechali, to zadowoleni byli także ci członkowie stowarzyszenia, którzy głosowali przeciwko otwarciu – wspomina prezes Brózda.
Życzliwi inaczej
Jednak szybko okazało się, że pojawili się także ludzie „życzliwi inaczej”, którzy donieśli do sanepidu i na policję.
– Byłem zaskoczony postawą tych funkcjonariuszy i urzędników, którzy przyjechali. Byli bardzo grzeczni, nie mieliśmy z nimi żadnego problemu. Do policji i do sanepidu jeździliśmy, rozmawialiśmy, negocjowaliśmy. To się ciągnęło. Urzędnicy w sanepidzie rozumieli, że mamy zapłacić bankowi 150 tys. zł i dyrekcja umorzyła nam karę. Co do policji, nasi policjanci chcieli to zakończyć, ale mają chyba od góry narzucone polecenia, które muszą wykonać. Konsekwencje mamy do dzisiaj, dostaliśmy właśnie wezwanie do sądu – mówi Daniel Brózda. – A na spłatę kredytu ciężko pracujemy przecież cały rok. Mieliśmy duże straty, bo wykorzystaliśmy tę fajną zimę tylko w połowie. Mogliśmy zarobić 1,5 mln zł więcej. Nie mamy odwrotu, musimy zarabiać i spłacać długi. Mamy trochę personelu, który utrzymujemy. Nie chcieliśmy ich zwalniać, bo zatrudniamy wyjątkowych pracowników – podkreśla.
Jak twierdzi, dochodziło do takich absurdów, że TVP3 Rzeszów miała narzucone od góry, iż ma się kryć w pobliskich krzakach i filmować z ukrycia, jak coś będzie „nie w porządku” na stoku. Ale kamerzysta powiedział, że nie będzie robił z siebie idioty.
Stowarzyszenie dostało pomoc rządową, ale te pieniądze nie pokrywały strat.
– To nie były takie pieniądze, jakie dostały duże ośrodki. Oni oczywiście mają większe obroty, ale i tak dostaliśmy nieproporcjonalnie mniej. Jak słyszę, ile podostawały inne ośrodki narciarskie, to rzeczywiście lepiej je pozamykać i nic nie robić. Po co się użerać? Ale tak się nie da żyć. To wszystko jest nakręcane po to, żeby niszczyć małe i średnie firmy – uważa prezes Brózda.
W jednym z wniosków o wsparcie podczas lockdownu trzeba było wskazać główną działalność, ale stowarzyszenie nie ma głównej działalności, więc jej nie mogło wskazać. Dlatego zostało zdyskwalifikowane i nie dostało dofinansowania.
– Uważam, że przygotowano takie formularze, bo z góry było ustalone, kto ma dostać pieniądze, a kto nie. Po północy trzeba było się logować, ale łącza były przeciążone. Sekretarka próbowała się wstrzelić. W końcu po kilku godzinach udało się jej zalogować i dostaliśmy odpowiedź, że nie dostaniemy pieniędzy, bo nie mamy głównego PKD – wspomina prezes. – Ale my nie chcemy dostawać pieniędzy. Chcemy sami zarabiać. Jeżeli ludzie zaczynają dostawać pieniądze, to najlepiej nie pracować, tylko chodzić i żebrać. To nie jest normalne. Cieszę się, że rodziny i dzieci dostają 500 plus, ale myśmy wychowali szóstkę dzieci i nie dostaliśmy rodzinnego ani razu, bo mieliśmy za dużo hektarów przeliczeniowych, byliśmy kułakami. To nie może tak być, bo ludzie się do tego przyzwyczają – mówi.
Po pierwsze: nie przeszkadzać
Prezes Brózda nie myśli o czwartej fali, bo jest zdania, że jakby człowiek o tym myślał, to by zwariował.
– Nie wierzę w to, co pokazują nam media mainstreamowe. To jest takie wpływanie przez media na psychikę, żeby ludzi straszyć, a strach to jest największa groźba dla własnego życia. Ponad rok nie oglądamy tego dziadostwa. Nie chcę się zamartwiać tym, co będzie. Robię wszystko tak, jakby świat normalnie się kręcił, bo jesteśmy po to, żeby pracować, a nie stresować siebie i innych i uprzykrzać sobie w ten sposób życie – mówi Daniel Brózda.
Praca przedsiębiorczych, przybyłych z Zaolzia mieszkańców Beskidu Niskiego i ich potomków pokazuje, że rozwój jest tam, gdzie państwo się nie wtrąca, a nie ma go – gdy interweniuje. Powraca stare hasło: jak państwo może pomóc? Nie przeszkadzając.
A o dawnych mieszkańcach Puław – Łemkach dzisiaj przypomina jedynie stary cmentarz.
(Zdjęcia wykorzystane w reportażu: Tomasz Cukiernik)