W opisie promującym nową strategię dla europejskiego rolnictwa znajdującym się na stronach Komisji Europejskiej możemy przeczytać, że degradacja środowiska to zagrożenie dla Europy i świata. Że UE potrzebuje nowej i konkurencyjnej (sic!) ścieżki rozwoju gospodarki, która będzie – słowo klucz – nowoczesna.
Bez krzty rozsądku
Rzeczona nowoczesność dała się rolnikom we znaki już w ubiegłym roku, kiedy to czołowi przedstawiciele zielonego frontu ideologicznego obarczali ich winą za zmiany klimatyczne. Dowiedzieliśmy się wówczas, że Gretha Thunberg wie więcej na temat klimatu niż profesorowie najbardziej znamienitych światowych uczelni. Że zieloni aktywiści mają lepszy plan dla rolnictwa aniżeli sami rolnicy. Dowiedzieliśmy się wówczas, że krowy produkują tyle metanu, że ziemia nie poradzi sobie z jego nadmiarem. Negowano także istnienie obiegu wody w przyrodzie.
Wszelkie te „rewelacje” doprowadziły do chłopskiego pospolitego ruszenia, które niejako w kontrze do bandyckich akcji Extinction Rebellion, objęło wiele krajów Europy Zachodniej. Rolnicze protesty – na niespotykaną dotąd skalę – odbywały się między innymi w Niemczech, Francji, Niderlandach i w Portugalii. Dlaczego jednak rolnicy mieli czelność strajkować?
Unijna strategia wiąże się z kilkoma podstawowymi utrudnieniami, z którymi zmierzyć się będzie musiało rolnictwo na Starym Kontynencie. Chodzi tu przede wszystkim o obligatoryjne przeznaczenie 25 procent areału pod uprawy ekologiczne. Ekologiczne, czyli mniej wydajne, a co za tym idzie także mniej rentowne w czasach, gdy zapotrzebowanie na żywność na świecie ustawicznie się zwiększa. To jednak nie koniec. Kolejne 10 procent gruntów będzie musiało być rotacyjnie wyłączane z użytkowania. Łącznie zatem 35 procent areału, na którym gospodarują rolnicy będzie wykorzystywane tylko częściowo lub… w ogóle.
Mało? Zielony Ład to także ograniczenia stosowania nawozów i środków ochrony roślin o kilkadziesiąt procent (faktycznie w zależności od obecnego zużycia w konkretnych państwach). Może skończyć się to sporymi problemami. W ostatnich latach w UE znacznie ograniczono możliwość stosowania neonikotynoidów. Efektem tego są tegoroczne problemy francuskich rolników, którzy stracili już 30–40 procent krajowych upraw buraka cukrowego, którego „zjadły” mszyce. Nie warto byłoby szukać tu winy unijnych dygnitarzy, gdyby nie fakt, że w walce z mszycami pomóc mogą wyłącznie… neonikotynoidy. Co zdarzy się w przypadku wystąpienia podobnych plag w uprawach sadowniczych, na plantacjach tytoniu, na polach rzepaku, pszenicy, żyta czy jęczmienia? Najpewniej to samo, skoro UE regularnie wytrąca z rolniczej prawicy kolejne oręża, wciąż powiększając listę zakazanych środków ochrony roślin.
Na podobne zagrożenia wskazywali także rolnicy zrzeszeni w największych europejskich organizacjach branżowych i multibranżowych, na czele z Copa-Cogeca. Również największa polska organizacja – samorząd rolniczy – w postaci Krajowej Rady Izb Rolniczych nie szczędził gorzkich słów Europejskiemu Zielonemu Ładowi.
Ekologiczna żywność opłacalna?
W ostatnich pięciu latach, kiedy kraje Europy Zachodniej zwiększyły areał upraw ekologicznych o średnio 25 procent, w Polsce tendencja była dokładnie odwrotna. Ogólna powierzchnia ich areału we Wspólnocie wynosi 12,5 mln hektarów, co stanowi około 7 procent użytków rolnych UE. W naszym kraju średnia ekologicznych użytków rolnych wynosi natomiast niecałe 3,4 procent. Dlaczego? Ponieważ rolnictwo wysokotowarowe jest po prostu opłacalne, a przy tym wcale nie aż tak szkodliwe, jak chcieliby ekologiczni aktywiści. Dzięki tak prowadzonej gospodarce rolnej krajowi gospodarze mogli pochwalić się eksportem artykułów rolno-spożywczych, który w ubiegłym roku przekroczył 31 mld EUR. Także dzięki tej strategii Polska w czasie pandemii wciąż pozostawała krajem nadwyżkowym w kwestii produkcji żywności, dbając jednocześnie o dostępność towarów rolno-spożywczych na rynku wewnętrznym.
Także minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski, który początkowo bronił założeń unijnego planu, zauważył, że jego wprowadzenie może wiązać się z nawet 20-procentowym spadkiem produkcji żywności w Polsce. Co dalej? Standardowo.
Standardowo Unia będzie kontynuować rozmowy z krajami Mercosur, które chętnie zalałyby Europę swoją marnej jakości tanią żywnością. No, ale jej szkodliwa dla środowiska produkcja nie odbywa się przecież w Europie, która ma być zielona. Mercosur to jednak nie jedyny kierunek, który wykorzysta krótkowzroczne podejście Unii. Zęby na wspólnotowy rynek ostrzą sobie USA, Chiny, Ukraina oraz szereg państw azjatyckich. O dodatnim saldzie eksportu Unia będzie mogła zapomnieć. Cóż jednak zrobić, skoro unijni rolnicy, którzy nie ustrzegą się serii bankructw, będą mogli się „przebranżowić”, jak to radzono polskim hodowcom zwierząt futerkowych czy producentom mięsa na potrzeby wspólnot religijnych, czyli branżom, które jednym cięciem próbowano usunąć z polskiej produkcji rolnej.
Zły to czas
Pandemia koronawirusa to najbardziej wymagający czas dla europejskiego rolnictwa od początku istnienia Unii Europejskiej. To także czas, który upłynąć powinien pod znakiem licznych impulsów inwestycyjnych po to, by unijna, silna gospodarka rolna nie straciła na rzecz potężnej światowej konkurencji. Dzieje się zupełnie odwrotnie, o czym wspominał także były minister rolnictwa Krzysztof Jurgiel, który prosił o odłożenie wejścia w życie Europejskiego Zielonego Ładu.
Eksperci, jak jeden mąż, zwracają również uwagę, że Polska, przy niskim poziomie rozwoju spółdzielczości rolnej, straci możliwość eksportowania towarów rolnych w dotychczasowym wolumenie – w przeciwieństwie do zachodniej konkurencji. W formie zorganizowanej w Polsce funkcjonuje zaledwie około 15 procent gospodarstw. W Danii, Niemczech, Niderlandach czy Francji współczynnik ten wynosi znacznie ponad 90 procent. Pozwala to tamtejszym rolnikom na kształtowanie zarówno podaży, jak i popytu, ponieważ spółdzielcze środki przeznaczane na działania marketingowe wydawane są zgodnie ze ściśle określonym planem.
Ale przecież będzie zielono. Pięknie będzie…
Jacek Podgórski,
dyrektor Instytutu Gospodarki Rolnej