W opinii czołowych bankierów centralnych świata, wzrost inflacji miał mieć przejściowy charakter. Wiodącym terminem, jaki pojawiał się w tym kontekście, było angielskie słowo „transitory”, czyli przejściowy właśnie. Problem z inflacją powinien – według tego podejścia – wynikać przede wszystkim z wąskich gardeł w łańcuchach dostaw oraz gwałtownego wzrostu cen paliw, którego źródłem było odbicie po zeszłorocznym załamaniu spowodowanym pandemią. Kiedy jednak gospodarka zacznie wracać na swoje dawne tory, wszystko wróci do normy, a inflacja minie – taka narracja dominowała w przekazie, jaki płynął np. z amerykańskiego Fedu.
Podobnie zresztą argumentowano w Polsce. Nie ma sensu podnosić stóp procentowych, bo zjawiska ekonomiczne, z jakimi mamy do czynienia, niebawem ustąpią. Zbyt szybkie wejście w cykl podwyżek może zaś utrudnić odbicie i powrót gospodarki na ścieżkę stabilnego wzrostu. Za taką argumentacją stały przygotowywane przez zaplecza analityczne banków centralnych prognozy, zgodnie z którymi nadmierna inflacja miała stopniowo wygasać i w ten sposób problem sam się rozwiązywał.
Co NBP przewidywał w lipcu, a co w listopadzie?
Spójrzmy bliżej na projekcję inflacji przygotowaną przez NBP w lipcu i porównajmy ją z tą przygotowaną w listopadzie. Według tej lipcowej, dynamika wzrostu cen rzeczywiście miała przyhamować w 2022 roku, departament analiz banku centralnego w scenariuszu bazowym widział ją na poziomie 3,3 proc. To oznaczało, że inflacja znajdzie się w dopuszczalnym paśmie odchyleń od celu i to przy głównej stopie procentowej na poziomie 0,1 proc. Innymi słowy, wszystko miało samoistnie wrócić do normy. Co więcej, zgodnie z tą prognozą zakładano, że inflacja w drugim kwartale 2022 roku znajdzie się poniżej poziomu 3,5 proc. z prawdopodobieństwem wynoszącym 57 proc.
Dla porównania, w projekcji listopadowej taki sam poziom inflacji w 2Q 2022 jest już zupełnie nieprawdopodobny, gdyż przyznano mu 0 proc. szans na realizację (słownie: zero procent). Trzeba przyznać, że to zwrot szokujący, zważywszy, że w tym czasie nie wydarzyło się nic aż tak bardzo zmieniającego optykę na sytuację makroekonomiczną.
Co ważne, NBP zmienił też w swojej projekcji poziom inflacji w całym 2022 roku, z rzeczonych wcześniej 3,3 proc. do 5,8 proc.! To oznacza zmianę o 75 proc. na plus, jeśli chodzi o prognozę inflacji.
O ile wcześniej inflacja miała być blisko celu i w dopuszczalnym paśmie odchyleń, o tyle już w listopadzie była według prognozy ponad dwukrotnie ponad celem i o ponad 2,3 pkt. procentowego ponad dopuszczalnym pasmem. To rodzi pytanie, jak mogło dojść do tak znacznego rozjechania się przewidywań z tymi z lipca? I co ciekawe, prognoza ta obejmuje już wyższe niż w lipcu stopy procentowe – obecnie wynoszą one 1,25 proc., w lipcu było to tylko 0,1 proc.
Prognozowanie – niełatwa to rzecz
Można w tym miejscu zacząć niemal filozoficzną dyskusję nad modelowaniem zmiennych ekonomicznych. To, że zadanie to jest niezwykle skomplikowane i obarczone ogromnym ryzykiem błędu, nie będzie chyba żadnym zaskoczeniem. Widomo nie od dziś, że modele makroekonomiczne opierają się na różnych, niekoniecznie realistycznych założeniach, i że nie przewidziały nadchodzących kryzysów.
Szczególnie ostro krytykowane są modele typu DSGE (dynamic stochastic general equilibrium models), przeważnie za to, że opierają się na teorii racjonalnych oczekiwań i założeniu pełnego dostępu do informacji przez podmioty gospodarujące. Dodatkowo wiele z tych modeli zakłada, że rynki są elastyczne i samooczyszczające, co przeczy wielu empirycznym dowodom.
Ciekawa dyskusja na temat poznawczej i prognostycznej wartości tych modeli toczy się na łamach czasopisma naukowego „Bank i Kredyt”. Ma ona zresztą charakter globalny, a głos zabierają w niej czołowi ekonomiści na świecie (jedni bronią tych modeli, inni wyrzuciliby je do kosza). NBP ma swój model do prognozowania inflacji, znany pod nazwą NECMOD, zaliczany do klasy wielorównaniowych modeli półstrukturalnych. Pytanie, na ile w obecnych warunkach się on sprawdza, pojawić się musi w kontekście tego, jak wcześniej polski bank centralny nie doszacował inflacji, i jakie to ma teraz konsekwencje dla jego wiarygodności.
Wracając zaś do samego prognozowania, to oczywiście można zrozumieć, że to trudna sprawa, jednak należy przy tym pamiętać, że same modele podlegać muszą także weryfikacji wynikającej z teorii ekonomii i czegoś, co nazwać można ekonomicznym zdrowym rozsądkiem. Nie mogą być one wyrocznią, na podstawie której decyzje są podejmowane bezkrytycznie. Ich weryfikacja wymaga także zrozumienia zjawisk, których model nie wyjaśnia, bo nie taka jest jego rola. Pytanie, czy w wypadku ocen dokonywanych przez NBP taka weryfikacja była. Po komunikatach, jakie płynęły z banku centralnego, można mieć co do tego wątpliwości.
Inflacja wcale nie jest przejściowa?
Podczas ostatniej konferencji prasowej szef Fed Jerome Powell wygłosił kilka uwag na temat „przejściowości” inflacji. Zaznaczył, że termin ten może mieć dla różnych osób różne znaczenie i stąd lepiej się nim nie posługiwać, ze względu na jego wieloznaczność. To może świadczyć o tym, że władze Rezerwy Federalnej chcą się po cichu wycofać ze stosowania określenia, które dotąd robiło w ich polityce komunikacyjnej dużą karierę.
Inna sprawa dotyczy tego, czy wobec bijącej w USA rekordy inflacji (ostatni odczyt CPI to 6,2 proc., najwięcej od 30 lat) Powell nie zmieni zdania także w innych kwestiach, w tym jeśli chodzi o tempo wygaszania luzowania ilościowego (tapering) oraz perspektyw podnoszenia stóp procentowych. No chyba że władzę w Fed przejmie ktoś inny, bo kadencja Powella wygasa w lutym, a prezydent Joe Biden wciąż nie zadeklarował, że przedłuży jego mandat. Wtedy problemem inflacji w USA zajmować się będzie już ktoś inny.