Profesor Krystyna Świetlik z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej dobrze opisuje kształtujący się, silny trend: klienci coraz częściej zwracają uwagę nie tylko na cenę, ale i na jakość i pochodzenie produktów spożywczych. – W trosce o zdrowe odżywianie poszukują żywności wysokiej jakości, w jak najmniejszym stopniu przetworzonej, o sprawdzonym źródle pochodzenia – rozwija myśl w swojej wypowiedzi dla PAP. Potwierdzają to badania CBOS – o ile jeszcze kilka lat temu prawie trzy czwarte badanych co najmniej połowę artykułów spożywczych kupowało w dyskontach, teraz jest ich znacząco mniej.
Wraz z systematycznym wzrostem zamożności społeczeństwa oraz wprowadzeniem bonusów socjalnych także młodsze pokolenia Polaków zaczęły cenić sobie zdrowe jedzenie. Pandemia tylko przyspieszyła ten nieunikniony proces. Według firmy doradczej Deloitte coraz częściej liczy się także bliskość miejsca zakupu. Ma być niedrogo i blisko. Kameralnie i zdrowo.
– Chęć kupowania lokalnych produktów zadeklarowało 89,3 procent konsumentów. Konsumenci preferują produkty wytwarzane w regionie, w którym mieszkają, głównie ze względu na chęć wspierania rodzimych producentów oraz bezpieczeństwo produktów. Są przekonani, że polskie produkty, zwłaszcza podczas trwania pandemii, są bezpieczniejsze od importowanych – mówi profesor Krystyna Świetlik. W tym kontekście nikogo nie powinna dziwić popularność bazarków czy targowisk.
Małe duże sklepy
Przed transformacją systemową w Polsce całość handlu była w rękach państwa. Wliczając w to formy quasi spółdzielcze, zarządzane faktycznie jak państwowe sklepy. Dysponowały one najlepszymi z możliwych lokalizacji. Niestety szybko okazało się, że przy niedoborach rynkowych żywności i w realiach tzw. demokracji socjalistycznej sieci tych sklepów obrodziły we wszelkie możliwe patologie. Obecnie nadal istnieją pojedyncze podmioty wywodzące się z przeszłości, np. „Społem”, „Mokpol”, a nawet „GS-y”, ale ich rola i udział w rynku jest marginalny. Czy tak musi być? Sukces sklepów „Netto” oraz małych „Biedronek”, „Żabek” i „Delikatesów” zlokalizowanych „blisko domu” pokazuje, że Polakom podoba się taka hybrydowa forma robienia zakupów – ma być jak w małym sklepie, ale przy tym samoobsługa i szeroki wybór. Wbrew temu, co sądzi pani profesor Krystyna Świetlik większe sieci handlowe eliminują dodatkowych pośredników w procesie zamawiania produktów. Są przy tym największymi partnerami dla polskich firm w ich wczesnych fazach rozwoju. Z dostawców – przedsiębiorstw rolno-spożywczych zdejmują przy tym ryzyko niesprzedania produktu oraz koszt budowy sieci dystrybucji i działań marketingowych. A gdyby jednak postawić na budowę nowej polskiej sieci? Czy to jest możliwe? Jakby to mogło wyglądać?
Tylko forma spółdzielcza
Możemy odwołać się do doświadczeń polskich sieci kupieckich z okresu międzywojennego i początku wieku XX. Sieci kupieckie prowadziły wtedy także działalność kredytową, zaopatrzeniową oraz edukacyjną. Organizowano nawet Kongresy Kupiectwa Polskiego – w jednym z nich uczestniczył sam prezydent RP Ignacy Mościcki. Lata 30. XX wieku to już pierwsze domy towarowe wzorowane na zachodnich rozwiązaniach, dość wymienić sukces historycznego już sklepu braci Jabłkowskich przy ulicy Brackiej w Warszawie.
W krajach zachodnich działają sieci spożywców nazywane kooperatywami (spółdzielniami) handlowymi. Ich misją jest jednak nie maksymalizacja zysku, tylko dostarczanie swoim klientom-właścicielom wysokiej jakości towarów i usług po możliwie jak najniższych cenach. Te kooperatywy łączą się w spółdzielcze stowarzyszenia hurtowe, poprzez które kolektywnie kupują towary po cenach hurtowych. W Wielkiej Brytanii dobrze prosperuje The Co-operative Group (d. Co-operative Wholesale Society lub CWS). Ta kooperatywa jest właścicielem supermarketów. Dostarcza też towary dla większości brytyjskich stowarzyszeń spółdzielczych pod marką The Co-op. Skandynawskie kooperatywy z Norwegii, Szwecji i Danii połączyły się w styczniu 2002 roku w sieć Coop Norden. Finlandzka The S Group posiada 22 spółdzielnie regionalne i 19 lokalnych sklepów spółdzielczych, które należą do… jej klientów. We Włoszech sieć-federacja Coop Italia, posiada aż 17,7 procent włoskiego rynku spożywczego. Można więc? Można.
Oczywiście koncepcja sieci państwowych „warzywniaków”, jeśli w ogóle kiedyś zaistniała, nadaje się do kosza. Polska sieć mogłaby jednak powstać i odnieść rynkowy sukces. Musi być jednak spełnionych kilka podstawowych warunków. Powinna dysponować własnymi nieruchomościami, powstać – co ważne – z czynnym udziałem rolniczych producentów i dystrybutorów żywności oraz zostać zorganizowana w formie nowoczesnej spółdzielni, czyli kooperatywy. Opieka państwa powinna zaś ograniczyć się do przekazania atrakcyjnych nieruchomości z państwowych zasobów oraz do stworzenia warunków do preferencyjnego finansowania jej rozwoju.