Plan aktywistów zakłada obłożenie wołowiny, wieprzowiny i drobiu znacznymi podatkami, które przełożą się na ceny mięsa. Finalnie zatem konsumenci za wołowinę zapłacić musieliby o 20 zł więcej za kg, za wieprzowinę o 15 zł więcej, a drób podrożałby o 7,3 zł. Temat nie należy do nowych, ale w ostatnich dniach nabrał sporego rozpędu.
Minister rolnictwa Królestwa Niderlandów odebrała bowiem od aktywistów ponad 50 tys. podpisów pod petycją, która finalnie trafić ma do Komisji Europejskiej, a ta najpewniej w niedalekiej przyszłości ponownie zajmie się inicjatywą koalicji TAPP. Dawna Holandia znana jest z popierania podobnych lewicowych koalicji, które doprowadziły do fali protestów rolników, które przetoczyły się przez Niderlandy, Niemcy, Francję oraz inne europejskie kraje. Lewicowi „ekolodzy” obarczają bowiem rolników winą za zmiany klimatyczne, wskazują ich wprost jako głównych „trucicieli” planety. Efektem tych oskarżeń w samym tylko Królestwie Niderlandów była próba obłożenia rolników specjalną opłatą klimatyczną. Podobnych obostrzeń aktywiści domagali się także w innych krajach Unii Europejskiej – w tym w Polsce.
Niestety, poparcie dla podobnych inicjatyw wyrażali także eurodeputowani z naszego kraju – na czele z europoseł Sylwią Spurek. To o tyle nielogiczne, że Polska – podobnie zresztą do Holandii – należy do grona państw będących swoistymi czempionami europejskiego rolnictwa – w tym produkcji zwierzęcej.
Aktywiści swój plan wprowadzenia podatku od mięsa argumentują rzekomym zwiększeniem wpływów do unijnego budżetu o 32 mld euro. Nietrudno wyobrazić sobie, jakie następstwa mogłoby mieć wprowadzenie nowej opłaty.
Na mięso stać byłoby tylko najzamożniejszych mieszkańców Europy – najczęściej z jej zachodniej części. Drastycznie spadłaby produkcja mięsa, co przełożyłoby się na zubożenie milionów europejskich rolników. Spadłby, co naturalne, także eksport – zarówno w granicach UE jak i poza jej granice, ponieważ Europa stałaby się niekonkurencyjna cenowo. Spadek produkcji należałoby powetować wzrostem importu. Kierunki, z których napływałoby mięso, także nie są trudne do przewidzenia. Trafiłoby ono na sklepowe półki z USA, krajów Mercosur, Chin, kilku innych azjatyckich gigantów i Ukrainy. Większość tych krajów nie spełniałoby unijnych wymogów dotyczących bezpieczeństwa żywności i dobrostanu zwierząt, ale UE niejednokrotnie udowadniała już, że potrafi przymknąć oko względem zagrożeń związanych z importem znacznego wolumenu żywności. Spadek pogłowia zwierząt hodowlanych w Europie znacznie by się zmniejszył, co z kolei uderzyłoby w sektor upraw. Aktywiści nie wiedzą przecież, że większość zbóż, a także znaczna część warzyw i owoców produkowanych w Unii Europejskiej stanowią surowiec paszowy. Upadłyby rzesze gospodarstw rolnych, a unijne rolnictwo straciłoby na znaczeniu, oddając bez walki najpierw rynek wewnętrzny, potem natomiast rynki globalne. Straty sięgnęłyby setek miliardów euro, co stanowi wartość o wiele wyższą niż potencjalne zyski, które nakreślają aktywiści w oparciu o niepoparte istotnymi źródłami wyliczenia.
Kryzys rolnictwa odbiłby się na całej unijnej gospodarce, która przecież ściśle kooperuje z sektorem rolnym. Europa stałaby się biedniejsza. Ucierpiałoby bezpieczeństwo żywnościowe Starego Kontynentu – i tak nadszarpnięte przez trudny czas pandemii koronawirusa. To wszystko jest jednak dla aktywistów nieistotne, ponieważ – w ich mniemaniu – zwierzęta traktowane są „niesprawiedliwie”. I basta!
* autor jest Dyrektorem Instytutu Gospodarki Rolnej