fbpx
Strona głównaWiadomościRAPORT: Jak uciec przed zieloną inflacją?

RAPORT: Jak uciec przed zieloną inflacją?

-

Wydawało się, że nie ma twardszego fundamentu integracji europejskiej niż wolny rynek. Było przez dekady oczywistością, że celem tego procesu jest budowanie więzi gospodarczych, których ramy wyznacza właśnie mechanizm rynkowy. To w tej przestrzeni między producentami i konsumentami dochodzić miało do „uzgadniania” popytu i podaży, finałem których była cena. Cena równowagi czyszcząca dany rynek i zapewniająca zarówno opłacalność produkcji, jak i dająca nabywcom możliwość zaspokojenia swoich potrzeb. Ów wolny rynek nie oznaczał braku mechanizmów korygujących. Wszak w czystej postaci szybko doprowadziłby do powstawania monopoli naturalnych, co w praktyce byłoby autodestrukcją modelu kapitalistycznego.

Państwo zatem było i jest w dalszym ciągu potrzebne, aby nie utracił on swojej tożsamości. Ktoś musi bowiem ustalać i egzekwować reguły gry nieprzekraczalne dla nikogo, kto chce w niej uczestniczyć. Zresztą rola państwa nie ogranicza się tylko do tego „nocnego stróża”, to podejście nadmiernie redukuje jego znaczenie. Może państwo wyznaczać pewien ruch w gospodarce, np. poprzez mechanizm podaży pieniądza i wysokość stopy procentowej. Stwarza narzędzie pomagające w eliminowaniu niekorzystnych społecznie zjawisk ,takich jak wysokie bezrobocie czy, często mu towarzyszące, powstawanie obszarów biedy.

Czasem jest też tak, że to państwo jest źródłem problemów. Mamy z tym do czynienia wtedy, kiedy np. przez swój zbytni aktywizm wkracza tam, gdzie nie jest nikomu potrzebne. Przejawia się to np. w nadmiernej regulacji gospodarki. Kiedy to władza polityczna pod naciskiem różnego rodzaju lobby ogranicza bądź nakazuje. Czyni to rzekomo w imię dobra wspólnego, w istocie jednak ulega naciskom partykularnym. Niektóre ruchy czynione przez decydentów publicznych wynikają zwyczajnie z niekompetencji, braku wizji czy zwykłego chciejstwa. Są ona także pochodną złożonych w trakcie kampanii obietnic, które służą zaspokojeniu oczekiwań części elektoratu i dają szansę na przedłużenie rządów.

Nie ulega jednak wątpliwości, że rola państwa w gospodarce wolnorynkowej, chociaż istotna, musi być ograniczona. Wzorem takiego modelu dla Polaków w drugiej połowie XX wieku był głównie Zachód, w tym dawne EWG. To tam w życie wcielano „ekonomię burżuazyjną”, z pogardą traktowaną przez stanowiący państwową ideologię marksizm. I chociaż propaganda robiła, co mogła, żeby pokazać, że u nas jest lepiej niż u nich, każdy wiedział, że jest inaczej. To marksistowska ekonomia poniosła zupełną porażkę. To ona stała za permanentnym niedoborem, niekończącymi się kolejkami i nieefektywnym zarządzaniem dostępnymi zasobami. Szkalowany przez marksistów kapitalizm był zatem źródłem dobrobytu. Zawierał bowiem w sobie zdolność do automodyfikacji. To właśnie z tego powodu nie sprawdziły się przepowiednie komunistów o tym, że państwa oparte o wolny rynek nieuchronnie czeka rewolucja. Nie doszło do powstania robotników, nie obalali oni rządów i nie ustanawiali robotniczych rad. Nie było zwyczajnie takiej potrzeby. Drapieżny kapitalizm w darwinowskim wydaniu zaczął zanikać. Zmiany, jakie przyniósł wiek XX, doprowadziły do znaczącej poprawy sytuacji pracowników najemnych. Ich pensje rosły, warunku zatrudnienia poprawiały się. Nie było zatem potrzeby gwałtownego buntu.

Zgoła inaczej było w krajach, w których ustrój gospodarczy wywodzono z dzieł Marksa i Engelsa. Okazało się, że teoria ekonomiczna marksizmu nie daje ludowi pracującemu miast i wsi szans na poprawę losu. Wręcz przeciwnie, jest ona źródłem zubożenia tych, o których pierwotnie miała się najbardziej troszczyć. Dodatkowo jest dogmatyczna i niereformowalna. Jej promotorzy wiedzieli bowiem, że jedyna sensowna reforma socjalizmu polega na jego zupełnym zarzuceniu. Nie mogli na to pozwolić, chcąc utrzymać swoją władzę i przywileje. Coraz bardziej zatem opis świata propagandy oddzielał się od empirii. Różnica ta była tak widoczna, że w zasadzie nie pozostawało nic innego, jak śmiać się z generowanych przez nią materiałów. Nikt zatem nie traktował ich poważnie. Marksizm został ostatecznie – tak się przynajmniej wydawało – skompromitowany.

Zwieńczeniem naszej tęsknoty za wolnym rynkiem miała być integracja z Unią Europejską. Polakom organizacja ta kojarzyła się przede wszystkim ze sferą gospodarczą, a jak gospodarka w wydaniu zachodnim, to oczywiście kapitalizm. Nie było na początku XXI wieku opinią powszechną, że nasze wejście do Unii może oznaczać stopniowy, acz wyraźny ruch w kierunku gospodarki centralnie planowanej. UE miała być gwarantem tego, że te czasy mamy już nieodwołalnie za sobą.

Powrót marksizmu

Jak dużym błędem było takie podejście, widać wyraźnie w ostatnich latach. Warto w tym miejscu poczynić pewną uwagę. W teorii marksistowskiej kontrola nad środkami produkcji wyznaczała tzw. nadbudowę, czyli religię, kulturę i prawo. Kto dysponował kapitałem, ten narzucał całą resztę, która tę jego przewagę miała petryfikować. Ruch rewolucyjny polegał zatem na zmianie stosunków własności, a następnie dostosowaniu do tego nadbudowy – to była metoda zastąpienia starego porządku. W przypadku działań Unii Europejskiej mamy do czynienia z ruchem w przeciwnym kierunku. Najpierw modyfikowano nadbudowę. Rewolucja kulturalna z lat 60. XX wieku została w ramach UE zinstytucjonalizowana w ramach dobrze zaplanowanego marszu. Te zmiany instytucjonalne uniemożliwić mają odwrót od „zdobyczy” rewolucji. Na ich straży stoją bowiem organy Unii, które każą każdego, kto nie akceptuje nowego porządku. Nie oznacza to jednak, że rewolucja poprzestanie tylko na sferze obyczajów. Jej zasięg, podobnie jak miało to miejsce u starych marksistów, jest totalny. Kto zatem liczy, że gospodarka się przed nią uchowa, jest w błędzie.

Pewnym problemem dla elit brukselskich jest to, że marksizm kompletnie się skompromitował. Gospodarcze wizje Marska i jego następców doznały potężnej porażki w kontakcie z empirią. Nie da się tego nie przyznać. Jak zatem wciskać te same schematy tak, aby nie wywołać powszechnego oburzenia? Wydaje się to zadanie niewykonalne, nieprawdaż? A jednak znalazł się sposób. Tym sposobem jest klimatyzm. Nowa świecka religia, w ramach której hołdy składa się „matce ziemi”. Ta jest obecnie nękana przez niewdzięczną ludzkość i jeśli szykany te się nie skończą, dojdzie do wielkiej globalnej katastrofy.

Już teraz – w myśl tej narracji – mamy jej zapowiedzi. Huragany, tornada, wzrost temperatury, topnienie pokrywy lodowcowej i tak dalej. Jeśli zatem „czegoś” nie zrobimy, czeka nas wszystkich koniec. Wyrządzamy przy tym krzywdę nie tylko sobie, ale także przyszłym pokoleniom. Jeśli tak dalej pójdzie, to nie wiadomo nawet, czy będą jakieś przyszłe pokolenia. Sytuacja jest zatem napięta. Wymaga ona działań ekstremalnych i bardzo szybkich. Czasu wszak jest bardzo mało, już w zasadzie go nie ma. Możemy zatem nie zdążyć z ratunkiem, każda chwila zwłoki ma swoją wysoką cenę.

Ta mroczna opowieść potwierdzana „nieodpartymi” dowodami naukowymi i swoistą histerią ze strony napuszczonych przez dorosłych nastolatków, na których czele stoi Greta „how dare you” Thunberg, to tak poszukiwane alibi dla zawieszenia wolnego rynku. W tych bowiem warunkach nie może się on ostać. Musi go zastąpić centralny planista, ustalający cele dla emisji CO2, a co za tym idzie, regulujący praktycznie wszystko, z cenami kluczowych dóbr, takich jak energia czy żywność, na czele.

Cena emisji CO2 i ideologowie w akcji

Obowiązujący obecnie w Unii Europejskiej system handlu uprawnieniami do emisji CO2 to kluczowe narzędzie transformacji energetycznej. W największym skrócie, firmy energetyczne i znaczna część przemysłu, które emitują CO2, za każdą dodatkową tonę takiej emisji ponad ustalone limity, muszą płacić. Jeśli zatem chcą emitować więcej, to także muszą liczyć się z dodatkowymi kosztami. Jeszcze kilka lat temu jeden certyfikat kosztował kilka euro. Obecnie kolejna ekstra tona to koszt około 60 euro. I wiele wskazuje na to, że nie jest to poziom ostateczny.

Unia systematycznie ogranicza podaż tych uprawnień, co oczywiście zwiększa ich cenę. Nie robi także wiele, aby powstrzymać spekulacyjny handel tymi dokumentami, dając w ten sposób przyzwolenie na ewentualne powstawanie baniek cenowych.

Innymi słowy system ten jest sprofilowany tak, aby wartość uprawnień emisyjnych rosła. Kierunek jest tylko w jedną stronę – do góry. Ma to doprowadzić do zastąpienia wysokoemisyjnych źródeł energii, głównie chodzi tu o węgiel, źródłami odnawialnymi. Póki co efekt jest taki, że narasta presja ze strony przedsiębiorstw energetycznych na podnoszenie taryf dla odbiorców energii elektrycznej. W przeciwnym wypadku ich działalność biznesowa traci sens. Wydaje się zatem, że nieuniknione są kolejne i niezwykle dotkliwe podwyżki cen prądu dla gospodarstw domowych i przedsiębiorstw.

O możliwym wzroście taryf na przyszły rok mówił w niedawnym wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej” prezes Urzędu Regulacji Energetyki Rafał Gawin: – Sygnałów, jakie to będą konkretnie podwyżki, jeszcze nie mamy. O tym zapewne dowiemy się wtedy, kiedy spółki rzeczywiście złożą swoje wnioski taryfowe. Nie jest zaskoczeniem, że nie będą to podwyżki odzwierciedlające poziom inflacji, ale znacznie wyższe. Padają różne liczby i rzeczywiście poruszamy się raczej na poziomie dwucyfrowym niż jednocyfrowym.

Mówi się także coraz częściej o tzw. zielonej inflacji, czyli wzroście cen towarów i usług w związku z polityką klimatyczną Unii Europejskiej. Inflacja taka ma de facto charakter administracyjny, gdyż jej źródłem nie jest rynkowa gra czynników popytowo-podażowych, ale regulacje prawne przyjmowane w ramach tej organizacji. Presja na odchodzenie od konwencjonalnych źródeł energii narasta, nie za bardzo wiadomo jednak, kto ma pokryć koszty związane z ich zastępowaniem OZE. Konieczne są gigantyczne nakłady w instalację nowych mocy, a także dostosowanie sieci energetycznych do znacznie mniej stabilnych dostaw ze źródeł odnawialnych. Problem braku stabilności odnawialnych źródeł energii to także niepewność co do ciągłości dostaw elektryczności. Mnożą się przykłady, które dobitnie pokazują, jak wielkie jest to zagrożenie. Wystarczą niesprzyjające, z perspektywy OZE, warunki atmosferyczne, aby zabrakło prądu w gniazdkach. W okolicznościach kryzysowych dochodzi do ponownego uruchamiania bloków węglowych.

Kilka tygodni temu taka sytuacja miała miejsce w Wielkiej Brytanii. Gdyby chcieć dokładnie omówić wszystkie takie przypadki na świecie, najpewniej trzeba by tylko tej kwestii poświęcić cały numer „Forum Polskiej Gospodarki”. Inaczej mówiąc, bez bezpiecznika w postaci węgla nici z suszenia głowy, prania czy zmywania w zmywarce. I co nie mniej istotne, powstaje poważne ryzyko przestojów w przedsiębiorstwach. Kosztownych przestojów dodajmy.

Bezmyślność działań Unii Europejskiej w obszarze klimatu wynika także z innego faktu, w skali świata Unia odpowiada za ok. 10 proc. emisji dwutlenku węgla. I tak dla przykładu za niemal jedną trzecią odpowiadają Chiny. Łącznie zaś 90 proc. globalnej emisji CO2 jest zlokalizowane poza UE. Od miesięcy trwają starania obecnej amerykańskiej administracji, aby namówić Chińczyków do większego włączenia się w światowe cele klimatyczne. Państwo Środka wciąż jednak odmawia, wskazując, że samo będzie decydować o tym, jaką politykę w tym obszarze będzie prowadzić. Mówiąc wprost, bez pełnego zaangażowania jednych tylko Chin całe wyrzeczenia, jakie próbuje się narzucić w Unii Europejskiej, nie mają żadnego sensu. Nawet jeśli przyjąć, że to człowiek odpowiada za klimat poprzez emisje dwutlenku węgla, to jakiekolwiek skuteczne działania wymagają pełnej koordynacji w skali globalnej. Na to się jednak nie zanosi. Poniesione mają zatem zostać gigantyczne koszty, które z punktu widzenia założonego celu zupełni nic nie przyniosą.

Zagrożenia związane z Zielonym Ładem są jak najbardziej realne. Niektóre już się materializują. Jednak dla ideologów z Brukseli, stojących za tym planem, nie ma to żadnego znaczenia. Oni chcą rewolucji, to jest ich misja.

Fit for what?

Konkretyzacją założeń wynikających z Zielonego Ładu jest pakiet zmian prawnych przedstawiony przed dwoma miesiącami opinii publicznej pod nazwą „Fit for 55”. Skala nowych regulacji jest ogromna, o czym świadczy objętość projektowanego prawa, liczy ono ponad 1000 stron przepisów. Rozmiar trudny do przejścia dla specjalisty, nie mówiąc już o laikach. Najważniejsze w „Fit for 55” jest chyba to, że zakłada on objęcie systemem handlu emisjami (ETS) dodatkowo transportu morskiego oraz lotniczego, a także budownictwa. Podniesiona ma zostać minimalna stawka akcyzy na wyroby energetyczne, głównie chodzi tutaj o tradycyjne paliwa, takie jak ropa, benzyna czy gaz. Będzie to oznaczało skokowy i znaczy wzrost cen na stacjach, w porównaniu z tymi obecnymi sięgający nawet 40 proc. Unia ma także wprowadzić cło graniczne związane z tzw. śladem węglowym, czyli ilością CO2 związaną z produkcją danego towaru.

Od 2035 r. – zgodnie z „Fit for 55” – będzie można zarejestrować w UE tylko samochody elektryczne. Te wszystkie regulacje mają doprowadzić do redukcji emisji CO2 do 2030 r. o 55 proc. w porównaniu z rokiem 1990.

Jak podaje raport przygotowany przez PIE we współpracy z European Roundtable on Climate Change and Sustainable Transition i Cambridge Econometrics, samo objęcie systemem handlu emisjami budownictwa i transportu będzie oznaczało koszt dla gospodarstw domowych w UE na poziomie 1,1 bln euro rozłożony na lata 2025–2040. Oszacowanie kosztów całości polityki klimatycznej wydaje się zresztą niezwykle trudne i konieczne zarazem. Obok kosztów bezpośrednich, związanych z koniecznością zakupu uprawnień, wziąć trzeba pod uwagę szereg kosztów pośrednich. Rzetelna analiza ekonomiczna Zielonego Ładu powinna je uwzględniać. Unijna polityka klimatyczna zakłada, że realizacja zawartych w niej celów będzie stanowiła impuls dla innowacyjności i konkurencyjności gospodarek państw członkowskich oraz przedsiębiorstw. Brak jednak przekonującej argumentacji, która miałaby to potwierdzać.

Zielony Ład – jeśli zostanie zrealizowany – wpłynie na ceny, a zatem na popyt i podaż szeregu dóbr produkcyjnych i konsumpcyjnych. Nowy poziom równowagi, jaki osiągnie gospodarka, o ile ją osiągnie, będzie zagrożona niepełnym wykorzystaniem zagregowanego potencjału unijnej gospodarki, a także potencjału poszczególnych krajów członkowskich. Wiele wskazuje na to, że będzie to zatem równowaga suboptymalna, w której występować może wysokie niedobrowolne bezrobocie, inflacja i rachityczny w najlepszym wypadku wzrost produkcji.

Powstaje także inny problem, który stanowi clou tej analizy. Nie będzie to już gospodarka wolnorynkowa. Chociaż formalnie środki produkcji pozostać mają w rękach prywatnych, to jednak zakres możliwości ich wykorzystanie będzie ściśle regulowany przez centralnego planistę. Praktycznie, acz nie formalnie, dojdzie zatem do swoistego przejęcia ich przez centralny organ planistyczny, który poprzez mechanizm administracyjny wyznaczał będzie: co i w jakiej ilości oraz jakości ma być produkowane i sprzedawane. Będzie też silnie oddziaływał na cenę, ta co najwyżej w jakimś nieznacznym stopniu będzie pochodną rynkowej gry popytu z podażą.

W sferze faktów będzie to zatem gospodarka centralnie planowana, a więc socjalistyczna par excellence. To, że jeszcze nie w pełni widać to zagrożenie, nie wynika z tego, że jest ono mgliste. Jeśli zastosować do Zielonego Ładu procedurę rozumowania przyczynowo-skutkowego, to o podobne wnioski nie będzie trudno.

Jakie wnioski?

Sytuacja, w której ideologia zastępuje rozsądek i rzeczową analizę, budzić musi niepokój. Wnioski z zaproponowanych tu rozważań nie są zatem optymistyczne. Realizacja planów opracowywanych w Unii Europejskiej odnośnie do gospodarki będzie miała opłakane skutki, szczególnie dla takich państw jak Polska, czyli gospodarki wciąż jeszcze rozwijającej się, która ma długi dystans do nadrobienie wobec bogatego Zachodu. Wraz z Zielonym Ładem szanse na jego pokonanie ewidentnie maleją. Koszty, które są tutaj nieuniknione, niechybnie poniesie całe polskie społeczeństwo.

Kategorie

Najnowsze

Najczęściej czytane

Zobacz również